Moja ocena nie wynika wcale z tego, że jako współwłaściciel Bezprawnika bronię swoich interesów. Przekonanie opieram raczej na tym, że wiem, jak działają media internetowe i internet w ogóle. Portale odpowiadają za komentarze?
Półtora roku temu – nie było jeszcze nawet Bezprawnika – w ramach swojego kącika prawnego napisałem na Spider’s Webie felieton O tym jak Roman Giertych prawie zmusił Fakt.pl do odpowiadania za swoich czytelników. Choć z tokiem rozumowania mecenasa się nie zgadzałem, byłem wówczas pod wielkim wrażeniem tego, jak dwoił się i troił w swojej argumentacji, która – według mnie – otarła się wówczas o końcowy sukces. Był bowiem bardzo blisko udowodnienia Faktowi między innymi tego, że komentarze na stronie internetowej tak naprawdę należy traktować jako coś w charakterze listów do redakcji, a nie samodzielnie publikowane w sieci treści.
Prawnik najpierw próbował podkreślić równość portalu internetowego z papierowym tytułem prasowym, a następnie obrócić to na swoją korzyść wykorzystując niedoskonałość ustawy, która w tym roku będzie świętowała swoje 31 urodziny. Moim zdaniem ten karkołomny projekt mógłby nawet mieć szanse powodzenia, gdyby nie mocne osadzenie n&t w międzynarodowym prawie.
Notice and takedown troszkę bardziej szczegółowo, niż zakłada konwencja Bezprawnika, opisywałem niegdyś na moim blogu Prawo Nowych Technologii. Generalnie jest to konstrukcja zawarta w polskiej ustawie o świadczeniu usług drogą elektroniczną, która zwalnia administratora z odpowiedzialności za bezprawny charakter treści publikowanych przez użytkowników, tak długo, jak nie otrzymał urzędowego lub wiarygodnego zawiadomienia o tej bezprawności. Ta wiarygodność to zresztą bardzo istotne zagadnienie, ponieważ czasami zdarza się, że nieuczciwi sprzedawcy domagają się od kasowania waszych komentarzy (np. pamiętna w redakcji sprawa zamkniętego ostatecznie przez UOKiK Lifemedia), a my odpowiadamy wprost: „Wasze zdanie przeciwko 200 osobom, z przypisanymi wiarygodnymi mailami, z różnymi adresami IP. Nie wierzymy Wam.”
Portale odpowiadają za komentarze?
Ta konstrukcja to zresztą bardzo sensowne rozwiązanie, obecne w wielu porządkach prawnych na całym świecie. Trudno bowiem sobie wyobrazić, by YouTube musiał odpowiadać za treści publikowane przez swoich użytkowników. By do tego samego zmuszać Twittera i Facebooka. Podobnie w przypadku komentarzy na blogach i portalach. Na Bezprawniku pojawia się obecnie 100-150 komentarzy dziennie. Na Spider’s Webie koło 1000, a na Onecie pewnie i z 10 000. Teraz wyobraźcie sobie, że wszystkie musimy uważnie przeczytać. Ale to nie koniec – brak notice and takedown stawiałby nas w roli sędziego, który musiałby zbadać każdy przypadek pod kątem jego bezprawności, a przecież dysponowalibyśmy jedynie bardzo ograniczonym „aparatem śledczym”. Irracjonalne.
A jednak Roman Giertych, choć trwało to kilka lat, przybył, zobaczył, zwyciężył. Jak informuje na swoim facebookowym profilu, w końcu – w ponownym w starciu z Faktem – udało mu się przymusić sam Sąd Najwyższy (a więc orzeczenie ze względu na jego szczególny autorytet może nieść za sobą nieprzyjemne konsekwencje) do stwierdzenia, że może jednak administrator powinien się trochę przejmować treściami publikowanymi przez użytkowników.
Sąd Najwyższy uznał prymat koncepcji ochrony dóbr osobistych nad wyłączeniami ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną. Dóbr osobistych, które są chyba najpotężniejszym pojęciem na gruncie współczesnego prawa – pod naruszenie dóbr osobistych podciągnąć można bowiem w zasadzie wszystko – oczywiście z różnym skutkiem. Zgodnie z rozumowaniem przedstawionym przez Sąd Najwyższy, portal internetowy odpowiada za treść komentarzy nawet przed otrzymaniem urzędowego lub wiarygodnego zawiadomienia, jeżeli już wcześniej wiedział o ich istnieniu.
Portal na swoją obronę musiałby więc udowodnić, że nie miał o ich istnieniu żadnego pojęcia. To bardzo karkołomna teza, ponieważ udowodnienie tego faktu będzie zwyczajnie trudne. Co więcej, nawet zatrudnienie armii moderatorów nie pomoże, ponieważ serwis internetowy nie jest zawsze w stanie w sposób kompetentny ocenić czy komentarz narusza dobra osobiste czy nie – poza oczywistymi przypadkami jest to wszak bardzo subiektywna kwestia. Na dodatek ucierpią na tym tak obiektywne wartości jak wolność wypowiedzi czy też ryzyko wprowadzenia cenzury prewencyjnej, pozwalającej na publikację komentarzy dopiero po zatwierdzeniu ich przez moderatora.
Portale internetowe to są wprawdzie prywatne struktury, jestem zwolennikiem pozostawienia im całkowicie wolnej ręki, jeżeli chodzi o dobór tego jakie dyskusje w swoim serwisie chcą tolerować, a jakich nie. Jeśli jednak rozciągniemy orzeczenie także na serwisy społecznościowe, szybko może okazać się, że orzeczenie Sądu Najwyższego kompletnie rozmija się z istotą współczesnego internetu, gdzie treści tworzą internauci, a zawodowe redakcje to tylko wisienka na torcie.
Nie wiem w jaki sposób udało się Romanowi Giertychowi przekonać Sąd Najwyższy do prymatu ochrony dóbr osobistych nad dość klarownym w treści
Art. 15. Podmiot, który świadczy usługi określone w art. 12-14, nie jest obowiązany do sprawdzania przekazywanych, przechowywanych lub udostępnianych przez niego danych, o których mowa w art. 12-14.
Osobiście, choć z problemem hejtu w internecie w swojej pracy zawodowej spotykam się niemal każdego dnia, tym razem nie jestem w stanie zgodzić się z argumentami podnoszonymi przez Sąd Najwyższy, a relacjonowanymi przez Romana Giertycha. Jestem też zdania, że istnieją o wiele lepsze środki wychowawcze, niż zobowiązywanie portali do stawania w roli sędziego i zarazem policjanta. Mozolne, uciążliwe, ale skuteczne uzyskiwanie danych osób naruszających dobra osobiste to prawnicza praca u podstaw. Ale nic tak dobrze nie leczy z hejterskich zapędów, niż kilka tysięcy złotych zadośćuczynienia, wraz z kosztami zastępstwa procesowego i kosztami sądowymi.
O możliwych konsekwencjach prawnoautorskich takiego rozumowania w postaci np. równoczesnego zaprzestania racji bytu stron typu cda.pl (szczęście w nieszczęściu?) napiszę w osobnym wpisie.