Debata na temat prawnoautorskiej dyrektywy podąża w pożądanym przez jej zwolenników kierunku, czyli przerzucania się górnolotnymi hasłami, zapewnieniami i sloganami, które często są – owszem – prawdziwe, ale i tak nie będą miały żadnego pokrycia w rzeczywistości.
To wygląda trochę jak próba kreślenia geopolitycznych losów świata przez przedszkolaków, którym ktoś pokazał przerobione zdjęcie W. Putina siedzącego na niedźwiedziu. Wybaczcie, ale „nie chcemy już być okradani” to jest uwstecznianie dyskusji o wielkich pieniądzach i zależnościach na rynku medialnym. Ale też dyskusji o zwykłej przyzwoitości.
Lobbyści zwożą do Brukseli tak zwane twarze w postaci muzyków, którzy wypłakują, że są okradani. Spoiler alert: jeśli wypalenie twórcze nastąpiło w okolicy lat 70. XX wieku to z dużą dozą prawdopodobieństwa przychody będą malały, niezależnie od internetowych piratów, którzy w zdecydowanej większości nie wiedzą nawet o waszym istnieniu.
Oczywiście muzycy występują w roli pożytecznych… Inaczej, uprawiają muńkostaszczykowszczyznę (czym jest muńkostaszczykowszczyzna – szerzej o tym w innym moim artykule) i mam bardzo poważne wątpliwości czy ktoś naprawdę wyjaśnił im możliwe konsekwencje dyrektywy, a nie tylko poinformował, że teraz to już będą takie tantiemy, że ho ho i „już żaden artysta przez tego pirata życia pozbawiony nie będzie”.
Mówiąc szczerze nie uważam, żeby artykuł 13 był aż tak palącym problemem. Mają rację zwolennicy ACTA 2, że artykuł 13 nie wprowadza cenzury. Natomiast ich wyobraźnia kończy się tam, gdzie kończy się projekt dyrektywy. Otóż jeśli w internecie będzie się pojawiała w przyszłości jakakolwiek forma cenzury (w szerszym rozumieniu, nie tylko „politycznej”) to z dużą dozą prawdopodobieństwa będzie argumentowana właśnie przepisami wprowadzającymi pomysły artykułu 13. Więc tak, lobbyści i zwolennicy mają rację, że artykuł 13 to nie cenzura, mniej więcej w takim samym sensie, że benzyna rozlana na podłodze to jeszcze nie pożar.
Mają, już bez cienia ironii, natomiast rację twierdząc, że to już się dzieje. Tak, to już się dzieje, a prawo autorskie jest wykorzystywane do zdejmowania wszelkiego typu treści np. z serwisu YouTube, nawet tych niepoprawnych politycznie i nawet, gdy naruszenie nie ma miejsca. Rzecz w tym, że kwiat polskich artystów pojechał do Brukseli firmować niemalże status quo, a tak naprawdę dał twarz do zmian, które nawet ich nie dotyczą.
Slogany i konsekwencje
Mnie osobiście bardziej uwiera artykuł 11. Widzicie, z formalnego punktu widzenia ten artykuł sprzyja mi jako wydawcy (nie redaktorowi naczelnemu, bo tutaj jest mi to w sumie obojętne – dziennikarzom nic się z tego tytułu nie zmieni) Bezprawnika. Redagowanie serwisu w taki sposób, by nie trzeba było komukolwiek z zewnątrz płacić pieniędzy, nie stanowi najmniejszego problemu, natomiast mógłbym zostać beneficjentem działania takich usług jak Facebook czy Google.
Bo tutaj też mamy kolejny slogan wygłaszany przez dziennikarzy – „nie będzie żadnego podatku od linków!!!”. Oczywiście, że nie będzie, ale tylko na takiej zasadzie, jak nie ma „podatku od samochodów”, a tymczasem VAT przy zakupie, obowiązkowe OC czy tonę podatków w paliwie trzeba płacić. Dyrektywa artykuł 11 de facto do rangi podatków od linków sprowadza, bo tradycyjne media będą się między sobą przerzucały wzajemnie kwotą typu 500 złotych, z prowizją za zarządzanie oddaną ZPAV, ZAiKS-owi czy innemu OZZ i dalej będą sobie wzajemnie korzystały (lub nie) ze swojej „twórczości”.
A więc z artykułem 11, który w sloganach nie jest podatkiem od linków, chodzi w dużej mierze właśnie o taki typ treści, który jest linkami – z serwisów społecznościowych, Reddita, Wykopu i – zwłaszcza – wyszukiwarek z hegemonem Google na czele. Każdy z tych serwisów faktycznie na ogół korzysta z serwisów docelowych, wyświetlając tytuł artykułu, do którego linkuje, a do tego – zwykle – kilka pierwszych jego słów w formie zajawki. Moje próby dyskusji na temat tzw. „ACTA 2” zwykle kończyły się konkluzją oponenta, że „a bo Google urosło za bardzo”. Czyli generalnie nawet nikt się nie kryje z tym, że chodzi głównie o wyciągnięcie doli od Google.
Swoją drogą, ale to już tak na marginesie, jestem bardzo ciekawy czy Google się ostatecznie będzie kwalifikowało, jako usługa totalnie spersonalizowana, która na każdym urządzeniu wygląda trochę inaczej. Pewnie trzeba będzie jeszcze uściślić dyrektywę.
ACTA 2 = socjalizm korporacyjny
Widzicie, ja na przykład uważam Google za jedno z największych zagrożeń dla współczesnych mediów, szczególnie za sprawą dominacji rynkowej, jego systemu AdSense czy wymuszanego formatu AMP, który każe projektować strony reklamowo-technicznie tak, jak życzy sobie tego Google (pod pretekstem służenia internetowi, ale takie kwiatki mogliby chyba tylko kupić dziennikarze obracający ww. sloganami i drukujący puste okładki).
Jednakże, choć uważam Google za zagrożenie, od konstrukcji prawnych oczekuję pewnego związku przyczynowo-skutkowego. Pewnego logicznego uzasadnienia albo chociaż braku hipokryzji. ACTA 2, w szczególności poprzez artykuł 11, powinno nosić nazwę „Google, jesteś takie duże, że musisz nam odpalić trochę kasy, albo skrzykniemy się w 500 mln obywateli i cię do tego zmusimy”. Socjalizm korporacyjny.
Jacy oni biedni, jacy oni okradani
Zdaniem dziennikarzy mechanizmy m.in. Google to korzystanie z ich twórczości. Oni się czują okradani, bo ktoś w ramach własnego systemu rekomenduje ich teksty. Dziennikarze podnoszą, że czytelnik nie jest za mądry i czyta tylko nagłówki, więc wystarczy im samo przejrzenie strony głównej Google. Bardzo możliwe, że jest grupa takich czytelników.
I gdyby było medium, które w ustawieniach swojej strony (tak, tak – można) zablokowało indeksowanie jej przez Google… Gdyby to medium nie miało swojego konta na Facebooku… Gdyby nie miało kanału RSS… To ja bym tę fanatyczną krucjatę nawet szanował, nawet rozumiał.
Ale jest odwrotnie. Ci dziennikarze nie są dziś w stanie żyć bez Google, niezależnie od tego czy są Onetem, czy Bezprawnikiem. Ponieważ to właśnie popularna wyszukiwarka i jej systemy newsowe dostarczają lwią część ruchu na strony internetowe – czyli jednak nie tylko ktoś klika, ale wręcz dzięki temu klikaniu z Google biznes się kręci.
Co więcej, każdy w dzisiejszym internecie: Onet, Rzeczpospolita, Bild, każdy, zapewne wydaje masę pieniędzy na to, żeby te ich treści na konkretne frazy pojawiały się w Google. Pracują w ten sposób nad tekstem (sposób układu treści, dobór zdań, od których artykuł się zaczyna, śródtytuły – to wszystko się robi dla Google), a ludzie których w ogóle nie widać pracują jeszcze głębiej nad zapleczem dla tych tekstów, by aby przypadkiem nie wypadły poza pierwszą stronę wyników wyszukiwania.
Skalę hipokryzji ilustruje wielokrotnie przeze mnie przywoływany przykład niemieckich wydawców prasy, którzy na 80-milionowym rynku niemieckim zrobili sobie artykuł 11 w wersji mini. Google powiedziało, że jak im się nie podoba, to wyrzucą ich z wyników wyszukiwania. Wyrzucili, a wydawcy w trymiga wrócili na kolanach z bezpłatnymi licencjami, bo tak im zmalał ruch na stronie. Teraz niemieckie koncerny zlobbowały podobny zabieg na półmiliardowym rynku medialnym, licząc zapewne na efekt skali. Ciekawe, co zrobi Google.
To jest moja główna obawa – bo dla Axel Springer ewentualne wycięcie z Google to spadek przychodów. Ale zarazem tracą wtedy całą masę mniejszych konkurentów, którzy dzięki Google mogli ich podgryzać, docierać do nowych czytelników i niemal jak równy z równym rywalizować na trudnym rynku medialnym – nawet jeśli nie w wojnie, to przynajmniej w poszczególnych bitwach. Czasem nawet mam gdzieś z tyłu głowy, że o to w tym wszystkim chodzi. Murdochyzacja mediów pozwalająca na ich efektywne prowadzenie tylko wielkim imperiom medialnym. Czyli trochę taki internet, jaką mamy telewizję.
Z tego też względu jestem przeciwnikiem ACTA 2, a w szczególności Artykułu 11. Uważam, że jest on niesprawiedliwy i przymusza różne podmioty (docelowo – i nikt się z tym nie kryje – Google) do dokonywania świadczeń ponad te, które wynikają z naturalnych interesów oraz ich proporcjonalności. Zagraża ponadto internetowi w jego obecnym kształcie, w którym wydawcy wcale nie mają krzywdy z tytułu Google, natomiast zyskują czytelnicy.
Owszem – Google ma wyszukiwarkę i system newsowy z bogatą bazą tekstów, jednak nie naruszają one obecnie istniejącego np. w Polsce prawa autorskiego (ustawa zwalnia z ochrony proste informacje prasowe, a taką na pewno jest link z nagłówkiem czy nawet pierwsze zdanie artykułu). Nie wiem jak to wygląda w pozostałych mediach, ale Bezprawnik długo zabiegał, by zacząć pojawiać się w Google News. I z całą pewnością można się też z tego systemu wypisać.
Dziennikarze to może nawet i chcieliby się wypisać, ale tylko dlatego, że nie rozumieją w pełni organizacyjnych okoliczności mediów, które dają im pole do publikacji swoich bardzo ciekawych myśli. I z tego powodu ilu pieniędzy nie wypłaci Google (o ile w ogóle) ich wydawcy, oni dalej będą zarabiać tak samo.
Szkodnikiem rynku reklamowego jesteście wy sami (wydawcy), a nie Google
Jednakże ani Zbigniew Hołdys, ani dziennikarze, nie są niestety dobrymi partnerami do dyskusji na ten temat. ACTA 2 ich nie dotyczy, to od początku do końca zabawa dużych i małych internetowych graczy, którzy mniej więcej rozumieją reguły gry, zasady przepływu ruchu i pieniądza w sieci, a dla których slogany czy coś nazwiemy podatkiem od linków czy nie, mają drugorzędne znaczenie. Ważne są realne skutki tego „podatku od linków”.
W dyskusji o ACTA 2 często pojawia się na przykład argument, że Google posiada „dziesiąt” procent rynku reklamowego, a portale dostają ochłapy. Łączenie tego wątku z ACTA 2 ponownie nie komponuje się z logicznym uzasadnieniem artykułu 11 ustawy, którzy rzekomo ma doceniać pracę twórców i w zupełności abstrahuje od kwestii reklamowych. A jednak dziennikarze i wydawcy go łączą, dowodząc tym samym, że jednak chodzi o pieniądze z reklamy.
Prawda jest taka, że polskie media same popsuły rynek reklamowy – niespodzianka – współpracując z Google. Przez całą pierwszą połowę września nie emitowaliśmy na Bezprawniku ani jednej kampanii typu display, gdyż nie udało nam się zakontraktować na ten okres ani jednej kampanii (na szczęście kalendarz na resztę roku napawa już optymizmem).
Co w takiej sytuacji robi nasza konkurencja? Wpuszcza reklamy Google, paskudne, liczne, śledzące, a – co gorsza – tanie. To utrudnia pracę także nam, bo kiedy oferujemy producentowi XYZ kampanię w serwisie, który dociera w 31% do prawników i 35% do przedsiębiorców, to on potem dopytuje czemu ma wybrać nas, a nie Google AdSense, które jest tańsze i którym wyświetli się na Rzeczpospolitej, na Gazecie Prawnej, na Pulsie Biznesu, no generalnie wszędzie, gdzie chce.
Z całym szacunkiem, ale ja wolę wtedy świecić pustkami, niż za kilkadziesiąt groszy za tysiące wyświetleń, łasić się na ochłapy rzucane mi przez Google Adsense. I to właśnie w tym miejscu bierze się ich bogactwo reklamowe, a nie dlatego, że poleca wasze artykuły w wyszukiwarkach czy Google Chrome.
Więc, drodzy wydawcy, bo to o was i tylko o was w ACTA 2 chodzi – jeśli wreszcie zauważyliście którędy uciekają wam pieniądze i że może faktycznie jest w tym wina Google, być może czas masowo wypisać się z systemu AdSense? Tylko błagam, po prostu miejcie odwagę i się wypiszcie, nie wprowadzajcie znowu jakiejś dyrektywy, która na kolejne lata wypaczy sprawdzony i ceniony kształt globalnego internetu.