Brzmi kuriozalnie, prawda? Ale dokładnie tak wygląda system teleporad lekarskich. Rozwiązanie, które mogłoby świetnie się sprawdzać nie tylko w czasie epidemii, zostało sprowadzone do absurdu. Efekt zaś jest taki, że wielu osobom już zaszkodzono, a kolejnym się zaszkodzi niebawem.
Mój kolega złamał nogę, a przynajmniej wszystko na to wskazywało. Nie udało mu się dostać na szpitalny oddział ratunkowy – wiadomo, koronawirus. Postanowił umówić się na konsultację lekarską z ortopedą. I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie fakt, że konsultacja ta odbyła się w formie teleporady. Ortopeda wysłuchał kolegi, popytał o okoliczności zdarzenia, objawy i szczegółowo dopytał, gdzie pacjenta boli, po czym stwierdził: „wszystko wskazuje na to, że złamana”. Kolega po tej diagnozie jednak się uparł i postanowił dostać się do medyka stacjonarnie. Po trzech dniach starań udało się. Efekt? Gips na trzy tygodnie.
Pokolenie Ikea: noga do samodzielnego montażu
Chcę zostać dobrze zrozumiany: teleporady lekarskie to rozwiązanie genialne, tak samo zresztą jak e-recepta. Po co ktoś ma iść do przychodni, narażać siebie i innych, tylko z tego powodu, że potrzebuje receptę na lek, który zażywa od lat? Po co iść do lekarza z każdym przeziębieniem? Szkopuł w tym, że to genialne rozwiązanie zaczęło być nadużywane. I jest to ze szkodą dla ludzi.
W formie teleporady przyjmuje się pacjentów w przypadkach z onkologicznym tłem. Tym samym przez telefon fachowiec odróżnia, czy ktoś potrzebuje pilnej diagnostyki, czy po prostu boli go brzuch bądź głowa. Teleporada jest stosowana w ortopedii, co jest oczywisty absurdem. Bywa tak, że zdalnie przyjmują okuliści. Przez telefon diagnozuje się także choroby małych dzieci. Kilka tygodni temu zresztą prof. Teresa Jackowska, konsultant krajowa w dziedzinie pediatrii, podkreśliła, że otrzymuje informacje od konsultantów wojewódzkich i ordynatorów oddziałów dziecięcych, którzy skarżą się na nadużywanie formy teleporady przez poradnie oraz punkty nocnej i świątecznej pomocy lekarskiej. Zwróciła się do rodziców i lekarzy, że teleporady u dzieci, szczególnie gorączkujących, mogą być niebezpieczne.
DIY: System teleporad lekarskich
O absurdach, które występują, kilka dni temu na łamach „Magazynu Aptekarskiego” pisał Marek Tomków, wiceprezes Naczelnej Rady Aptekarskiej. I tak u pacjentki telefonicznie zdiagnozowano zapalenie jajników. Żadna rewelacja, poza tym, że wspomniane jajniki usunięto jej dziesięć lat wcześniej. Koleżanka farmaceuty pod telefoniczne dyktando pani doktor badała brzuch teściowej. Na szczęście nie trzeba było operować, chociaż biorąc po uwagę fakt, iż wspomniana koleżanka jest znakomitą krawcową, pewnie mielibyśmy kolejny sukces medycyny zdalnej.
„Pacjentka 75+ zapytała >>co to jest łotsap<<, bo musi zdjęcie obrzęków na nogach wysłać. Powinna się cieszyć, że to tylko obrzęki, a nie hemoroidy. Przy tym tempie teleporad pod koniec roku możemy mieć pierwsze telefoniczne USG dopochwowe. Instrukcja przez telefon: proszę wziąć smartfon, włączyć latarkę… Co poradzić, pandemia” – pisze Marek Tomków.
Oczywiście przedstawiciel samorządu aptekarskiego przesadza i ironizuje, ale przejście całego systemu opieki zdrowotnej na teleporady jest równie śmieszne, co niebezpieczne. Coraz częściej można odnieść wrażenie, że wskutek rozwoju epidemii koronawirusa, zapomniano o wszystkich chorych, którzy COVID-19 nie mają. Zwiększa się wobec tego liczba „ukrytych ofiar koronawirusa” – ludzi niezdiagnozowanych wcale lub błędnie zdiagnozowanych przez telefon. Ten drugi przypadek jest o wiele groźniejszy, gdyż ludzie zaczynają „zaleczać” coś, czego „zaleczyć” się nie da. Można jedynie odwlec diagnostykę. A przecież szybka diagnoza to połowa sukcesu w przypadku wielu chorób. Z analiz przeprowadzonych w Wielkiej Brytanii wynika, że opóźnienie o kwartał rozpoznania nowotworu pogarsza szansę wyleczenia o 10 proc. O pół roku – o 30 proc. W Polsce zaś – jak wskazują fachowcy z „Continue Curatio”, zespołu składającego się z profesorów medycyny kilku specjalizacji – każdego dnia nowotwór złośliwy rozpoznaje się u ok. 500 osób, spośród których ok. 270 umiera.
System teleporad lekarskich w oparach absurdu
„Nie lekceważąc znaczenia pandemii, konieczne jest pełne uświadomienie, iż zdrowie i życie naszych rodaków zależy przede wszystkim od wczesnego wykrywania i leczenia chorób powszechnie występujących niezależnie od pandemii COVID-19” – czytamy w stanowisku zespołu naukowców.
Tymczasem wielu lekarzy jest zachwyconych – za teleporadę świadczeniodawca również otrzymuje pieniądze, a i sprawniej idzie leczenie, i ryzyko zarażenia się koronawirusem mniejsze, i nie trzeba oglądać zaczerwienionych migdałków, których barwa nie ma jakiegokolwiek związku ze schorzeniem. Kilkanaście dni temu zresztą przedstawiciel Kolegium Lekarzy Rodzinnych w Polsce stwierdził, że teleporada służy albo przepisaniu recepty, albo zapisaniu pacjenta na wizytę stacjonarną. I to już – o ile tak rzeczywiście jest – byłaby praktyka patologiczna po dwakroć. Nie widzę bowiem żadnego powodu, aby płatnik, którym jest państwo, płaciło solidne pieniądze za dodatkową rejestrację. Od zapisywania na wizytę są bowiem panie i panowie w rejestracji, a nie lekarze. Tym zadań przecież nie brakuje.
Eksperci od systemu ochrony zdrowia wskazywali, że jednym z niewielu plusów globalnej pandemii będzie to, iż szybciej rozwijać będą się narzędzia teleinformatyczne, zaś pacjenci łatwiej się do nich przekonają. To rzeczywiście ma miejsce. Tyle że przejście na medycynę telefoniczną jeszcze odbije nam się czkawką.