Jak dużym problemem w 2025 roku jest piractwo sportowe dla CANAL+? Czy to jest nadal szczyt zjawiska, napędzany rozwojem internetu, czy raczej najgorsze lata mamy już za sobą, a dziś walczycie z jego „resztkami”?
Piotr Wójtów (CANAL+): Od wielu lat zajmuję się w CANAL+ walką z piractwem od strony operacyjnej i szczerze mówiąc – nie wiem, gdzie jest „sufit”. Nie odważyłbym się powiedzieć, że jesteśmy na szczycie zjawiska, ale na pewno piractwo się zmienia.
Jeśli chodzi o CANAL+, największą wartością są teraz wydarzenia sportowe. To jest coś, co chcemy szczególnie chronić – ze względu na atrakcyjność oferty, ale też olbrzymie koszty nabywania praw do lig i rozgrywek.
Kiedyś piractwo sportowe było bardziej „lokalne”: mnóstwo polskich serwisów, polskie domeny, polscy hostingodawcy. Dzięki naszym działaniom – i szerzej: działaniom całej branży zrzeszonej m.in. w Stowarzyszeniu Sygnał – część serwisów udało się zamknąć, część zmusiliśmy do „wyprowadzki” za granicę.
Co konkretnie znaczy ta „wyprowadzka”?
Piotr Wójtów: Przede wszystkim zmiana rejestratorów domen i dostawców hostingu na podmioty z tzw. „egzotycznych” jurysdykcji: Wyspy Marshalla, Belize, Panama. Jeśli chodzi o rejestrację domen, popularnym kierunkiem jest chociażby Tuvalu ze względu na domenę „tv” kojarzącą się telewizją.
Tam właściciele praw – tacy jak my – i organy ścigania mają bardzo ograniczone możliwości. Nawet jeśli prokurator wystąpi o międzynarodową pomoc prawną, to w praktyce często odbija się od ściany.
Piraci rejestrują więc domeny u podmiotów, które nie reagują na zgłoszenia, nie udzielają informacji ani pokrzywdzonym, ani organom ścigania. Serwery przenoszą do firm, które wręcz reklamują się jako „bezpieczne” – gwarantują anonimowość, brak reakcji na skargi itd.
Nasze pierwsze sukcesy spowodowały więc, że problem „wyniósł się” do krajów spoza UE, które niekoniecznie szanują prawa własności intelektualnej. I dlatego site-blocking jest tak ważny – bo nawet jeśli działamy bardzo szeroko, to bez takiego narzędzia nie jesteśmy w stanie skutecznie uderzyć w podmioty działające poza Unią.
Jak to wygląda od strony technicznej? Załóżmy: jest mecz Ligi Mistrzów o 20:45. Co się wtedy dzieje w CANAL+ Monitorujecie sieć na żywo, wiecie, gdzie szukać, ile osób jest zaangażowanych? Jak tropi się takich piratów?
Piotr Wójtów: Zacząłbym od technologii zabezpieczających sam content, bo to jest nasz pierwszy bastion ochrony. Inwestujemy ogromne środki w rozwiązania, które mają uniemożliwić wyciek treści z naszych usług – zarówno satelitarnych, jak i streamingowych.
Chodzi o to, żeby z jednej strony utrudnić wyciek, a z drugiej – jeśli już do niego dojdzie – móc zidentyfikować źródło. To wiąże się z wdrażaniem systemów DRMa w serwisie streamingowym, CAS-ów w dystrybucji satelitarnej itd. Tego wymagają nie tylko nasze własne standardy, ale również partnerzy zewnętrzni, od których licencjonujemy treści.
To jest etap pierwszy. Drugi zaczyna się wtedy, gdy mimo zabezpieczeń dochodzi do naruszenia. W trakcie wydarzeń sportowych mamy zespół, który monitoruje sieć: szukamy nielegalnych transmisji naszych produkcji własnych, treści licencjonowanych, meczów. Wykrywamy je i podejmujemy działania zmierzające do zablokowania naruszeń.
Równolegle gromadzimy materiał dowodowy: zrzuty ekranu, nagrania wideo pokazujące naruszenie, historię korespondencji i zgłoszeń. Kontaktujemy się z samymi serwisami pirackimi, z rejestratorami domen, hostingodawcami, pośrednikami płatności.
Ci ostatni są bardzo ważni – bo piraci działają dla zysku. Odcięcie ich od źródeł przychodu, czyli reklam i subskrypcji, jest jednym z najskuteczniejszych narzędzi. Zgłaszamy też adresy URL do usunięcia z Google’a – to nie usuwa treści z sieci, ale ogranicza zasięg takiej strony, a więc i jej wpływy.
Jeżeli po wszystkich tych działaniach wciąż nie jesteśmy zadowoleni z efektów, składamy zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Jego treść nie ogranicza się jedynie do zdania „serwis pirat.com narusza nasze prawa, prosimy ścigać”. Do zawiadomienia dokładamy cały ten zebrany materiał. Wykonujemy też OSINT – staramy się ustalić, kto stoi za serwisem, zebrać jak najwięcej poszlak, a czasem konkretne dane osobowe administratorów.
Czyste, „gołe” zawiadomienie bez dowodów nie rokuje dobrze.
Czy to oznacza, że każda transmisja ma jakiś indywidualny znak, wodny czy inny, który pozwala wam namierzyć źródło nielegalnego streamu?
Piotr Wójtów: Istnieją rozwiązania, które pozwalają na identyfikację źródła.
Kluczowe jest to, że nasz „ekosystem antypiracki” zaczyna się od zabezpieczenia sygnału i spełnienia standardów wymaganych przez właścicieli praw. A dopiero potem jest cała operacyjna robota, o której mówiłem: monitoring, zgłoszenia, zbieranie dowodów, współpraca z pośrednikami i organami ścigania.
Wspomnieliście o braku site-blockingu w Polsce. Czy dziś współpracujecie jakoś z polskimi dostawcami internetu – typu operatorzy telekomunikacyjni – w ten sposób, że prosicie ich o zablokowanie dostępu do konkretnego serwisu?
Piotr Wójtów: Nie.
Ewa Wzięch (CANAL+): Nie mamy ku temu podstawy prawnej. I dostawcy internetu też nie mogliby z własnej inicjatywy zablokować strony – właśnie dlatego, że w polskim prawie brakuje wyraźnej podstawy do wydawania nakazów umożliwiających dostawcom internetu blokowanie dostępu do treści chronionych prawem autorskim, które są rozpowszechniane w sieci w sposób nielegalny. Od dłuższego czasu zabiegamy o wprowadzenie do polskiego prawa skutecznego narzędzia do walki z piractwem internetowym w postaci blokowania stron.
Teraz jesteśmy w ważnym momencie – zarówno na poziomie unijnym, jak i krajowym. Na poziomie UE już w 2001 roku dyrektywa InfoSoc wprowadziła zasadę, że państwa członkowskie mogą w swoich systemach prawnych przewidzieć możliwość wydawania nakazów wobec dostawców usług pośrednich, w tym dostawców internetu, właśnie po to, by mogli blokować nielegalne treści.
Większość państw z tej możliwości skorzystała - nakazy blokujące funkcjonują np. W Hiszpanii, Portugalii, Grecji, czy Francji. Najpierw wprowadzano podstawowe regulacje dotyczące nakazów blokujących, a później – w miarę rozwoju piractwa – rozszerzano je o bardziej zaawansowane rozwiązania, m.in. blokowanie transmisji sportowych „na żywo” w bardzo krótkim czasie od zgłoszenia.
W 2023 roku Komisja Europejska wydała zalecenia, w których jasno stwierdziła, że w walce z piractwem transmisji sportowych online kluczowe jest blokowanie live, dynamiczne – w trakcie trwania transmisji, z czasem reakcji nieprzekraczającym 30 minut. Tylko wtedy da się realnie chronić wartość ekonomiczną praw. Po meczu można już tylko ścigać sprawców, ale „mleko się rozlało”.
Końcówka tego roku to moment, w którym Komisja ma sprawdzić, jak państwa członkowskie przełożyły te wytyczne na konkretne przepisy i procedury. Z tym wiąże się apel wielu nadawców i grup medialnych, aby wreszcie pojawiło się twarde prawo unijne w tym zakresie, a nie tylko miękkie wytyczne.
A jak to wygląda na naszym podwórku? Co dokładnie „nie działa” w polskim systemie – szczególnie w kontekście blokowania nielegalnych treści?
Ewa Wzięch: Problem jest podstawowy: w polskim prawie w ogóle nie mamy podstawy do wydawania nakazów blokujących. Nie wdrożyliśmy nawet tego minimalnego rozwiązania, które umożliwia dyrektywa InfoSoc – konkretnie art. 8 ust. 3.
Ten przepis pozwala wydawać nakazy blokujące wobec dostawców usług pośrednich (ISP), którzy są najlepszym podmiotem do zablokowania pirackich treści czy transmisji. Istotą takich nakazów jest to, że wydaje się je wobec podmiotu, któremu nie trzeba udowadniać winy czy przyczynienia się do naruszenia – dzięki temu procedura jest szybsza i skuteczniejsza niż klasyczne postępowanie przed sądem.
My natomiast wciąż nie mamy uregulowanej nawet tej podstawowej, „statycznej” wersji nakazu blokującego, nie mówiąc o dynamicznych nakazach live, o których dyskutuje się na poziomie europejskim.
Obecnie trwają prace nad wdrożeniem do polskiego prawa Aktu o usługach cyfrowych (DSA). Ma się to odbyć poprzez nowelizację ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną. Ponieważ DSA odwołuje się do nakazów, których u nas nie ma, w projekcie nowelizacji po raz pierwszy przewidziano podstawę do ich wydawania. . W tym kontekście z zadowoleniem przyjmujemy kierunek zmian zawartych w rządowym projekcie, który przewiduje możliwość wydawania nakazów blokujących dostęp do treści rozpowszechnianych z naruszeniem art. 116 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Z perspektywy przedsiębiorców internetowych pojawia się naturalna obawa: czy takie nakazy nie stworzą ryzyka „rykoszetu”? Przykładowo – ktoś wrzuci w komentarzu na Bezprawniku link do pirackiej transmisji. Czy istnieje ryzyko, że ISP zablokuje przez pomyłkę całą domenę bezprawnik.pl? Jak uczciwe serwisy są przed tym chronione?
Piotr Wójtów: Zgłoszenie dotyczyłoby domeny, do której prowadzi link w komentarzu – czyli np. pirat.com. Bezprawnik nie byłby adresatem takiego wniosku o blokadę.
Ewa Wzięch: Projekt nowelizacji przewiduje całą procedurę administracyjną, z szeregiem ograniczeń.
Po pierwsze: nakazy mają dotyczyć tylko enumeratywnie wymienionych czynów zabronionych – takich, które już dziś są przestępstwami offline, np. z kodeksu karnego czy art. 116 ustawy o prawie autorskim. To nie jest „nowe prawo karne dla internetu”, tylko przełożenie zasady: co jest zabronione offline, powinno być zabronione online.
Po drugie: konieczna jest decyzja Urzędu Komunikacji Elektronicznej (lub Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w zakresie treści występujących w usłudze świadczonej przez platformę udostępniania wideo). To nie działa tak, że wnioskodawca wysyła maila do operatora, a ten od razu blokuje domenę. ISP działa na podstawie decyzji UKE, od której przysługuje sprzeciw do sądu powszechnego. Procedura jest przyspieszona względem klasycznego postępowania administracyjnego, ale jednak zachowuje gwarancję rozpoznania sprawy w postępowaniu sądowym.
Wciąż mówimy jednak o tej podstawowej procedurze „statycznej”, nastawionej na reakcję po fakcie. W sprawach skomplikowanych nakaz może zostać wydany nawet po 21 dniach. Projekt ustawy nie obejmuje modelu polegającego na blokowaniu transmisji live w ciągu 30 minut – do tego potrzebne jest zbudowania kolejnej, bardziej zaawansowanej warstwy regulacji.
Dlatego dziś walczymy o elementarną podstawę do wydawania nakazów statycznych. Dopiero mając ją w systemie, możemy sensownie rozmawiać o dynamicznych nakazach live i blokowaniu treści rozpowszechnianych z naruszeniem prawa autorskiego w ciągu 30 minut.
Jeżeli jednak w przyszłości udałoby się wprowadzić ten szybki, 30-minutowy model blokowania, to rozumiem, że polski ISP „odcina” wtedy użytkownika od pirackiej strony, niezależnie od tego, gdzie ona fizycznie stoi – Tuvalu, Wyspy Marshalla itd.?
Ewa Wzięch: Na tym właśnie polega siła site-blockingu – nie ma znaczenia, skąd wysyłany jest przekaz z nielegalnymi treściami.
Piotr Wójtów: Blokada jest na poziomie polskiego dostawcy internetu. Użytkownik z polskim adresem IP po prostu nie wejdzie na daną stronę.
Nasze treści są adresowane głównie do osób posługujących się językiem polskim, więc naturalnie większość ruchu pochodzi z Polski. Jeśli pirat zostanie odcięty od 90% ruchu z Polski, to w dłuższej perspektywie jego serwis przestanie się opłacać – nie będzie jak monetyzować działalności.
Strona wciąż może być dostępna z innych krajów, ale tam z kolei lokalni właściciele praw mogą podejmować własne działania. Tak jest np. z The Pirate Bay – w krajach, które wdrożyły site-blocking, ten serwis jest po prostu zablokowany.
Mam jeszcze jedno, trochę „teoretyczne” pytanie. Załóżmy: Canal+ ma prawo do transmisji meczu w Polsce, a jakaś włoska telewizja ma prawo do tego samego meczu we Włoszech. Czy taka włoska stacja mogłaby próbować blokować piracki stream Canal+, argumentując, że narusza on jej licencję na włoskim rynku?
Ewa Wzięch: Kluczowa jest tutaj kwestia wykazania przez podmiot zgłaszający wniosek o wydanie nakazu praw do konkretnej treści. Nakaz blokujący wymaga jasnego udokumentowania, że to właśnie treść, do której zgłaszający ma tytuł prawny jest rozpowszechniana bez uprawnienia.
W opisanej sytuacji sprawa wymagałaby dłuższego postępowania, a nie szybkiego, niemal automatycznego nakazu.
Wróćmy jeszcze na chwilę do krajowych rozwiązań. Krytykowana dobrowolna lista ostrzeżeń została zastąpiona rejestrem domen. Czy to dobre rozwiązanie?
Ewa Wzięch: Tak, to dobre rozwiązanie z punktu widzenia ochrony praw autorskich. Dobrowolna lista ostrzeżeń z ustawy o zwalczaniu nadużyć w komunikacji elektronicznej, która zanlazła się w pierwotnym projekcie, ma charakter dobrowolny i obejmuje tylko tych czterech operatorów.
Dlatego m.in. dostawcy kontentu postulowali zastąpienie dobrowolnej listy ostrzeżeń rejestrem domen, działającym analogicznie do rejestru w ustawie hazardowej: powszechnym (dla wszystkich operatorów) i obligatoryjnym (wpis = obowiązek blokady).
Ten postulat został uwzględniony w projekcie nowelizacji ustawy, która została właśnie przyjęta przez Sejm. Aktualnie, projekt ustawy został skierowany do Senatu. Środowisko walczące od lat z piractwem internetowym, którego jesteśmy częścią wyraża nadzieję, że Pan Prezydent złoży swój podpis pod ustawą, która wprowadza realne narzędzie do ochrony praw autorskich w środowisku cyfrowym. Piractwo to nie tylko problem branży mediów, to zagrożenie dla rozwoju legalnego rynku treści i realna strata dla polskiej gospodarki.
Dawno temu pirackie mecze oglądało się często przez platformy peer-to-peer, np. SopCast. Czy dziś to jeszcze realny kanał piractwa, czy raczej margines? I czy nowe regulacje pozwolą domknąć również ten wątek?
Piotr Wójtów: Jeśli chodzi o sieci peer-to-peer, torrenty – to nie jest dziś najpowszechniejszy sposób nielegalnej dystrybucji transmisji live. Natomiast same torrenty wciąż mają duże znaczenie, zwłaszcza w kontekście treści VOD: filmów, seriali.
Jakiś czas temu robiliśmy analizę, skąd bierze się „pierwotne” piractwo w Polsce. Okazało się, że odpowiada za nie stosunkowo wąska grupa osób, które potrafią przełamywać zabezpieczenia stosowane przez nadawców – także takich jak CANAL+.
Ci ludzie wykradają treści i wrzucają je na zamknięte sieci torrentowe. To jest początek łańcucha. W tych społecznościach działają administratorzy późniejszych serwisów pirackich – tych, które zwykły użytkownik widzi jako „pirat.com” z katalogiem filmów i seriali.
Zwykle administrator strony nie jest sam specjalistą od łamania zabezpieczeń. Korzysta z kontaktów i materiałów od wyspecjalizowanych ripperów. Tych osób nie ma dużo, ale szkody powodują ogromne, a ich namierzenie i pociągnięcie do odpowiedzialności jest bardzo trudne.
Dwa lata temu globalnie rozbito grupę z tzw. „sceny”, która specjalizowała się w wykradaniu treści często jeszcze przed premierą kinową – korzystali z przecieków w łańcuchu dystrybucji screenerów dla krytyków. Gdy coś raz trafi do sieci, dalej rozlewa się wirusowo, również w Polsce.
Dlatego, choć może końcowych użytkowników torrentów nie jest aż tak wielu, to z punktu widzenia łańcucha piractwa jest to bardzo ważny etap. I site-blocking również tutaj pomaga – bo wiele stron z trackerami torrentowymi też opiera się na domenach, które można zablokować.
Dziękuję za rozmowę!