Firmy prześcigają się w zapewnianiu „komfortowych warunków” dla swoich pracowników. Brakuje przecież rąk do pracy, coraz ciężej pozyskać sensownego specjalistę. Ba – trzeba się jeszcze oglądać na to, by nie stracić dobrych pracowników, którzy już są na pokładzie. Konkurencja przecież nigdy nie śpi. Pracodawcy wymyślają więc cuda na kiju, zapominając jednak często o absolutnych podstawach, takich jak chociażby uczciwe wynagrodzenie.
Latte z sojowym mlekiem, ale też umowa o dzieło i 1500 zł na rękę
Obserwuję ostatnio dość specyficzny trend – dotyczy to zwłaszcza dużych miast. Pracodawcy coraz częściej prześcigają się w oferowaniu benefitów (głównie pozapłacowych), które mają przyciągnąć nowych pracowników oraz przekonać tych, którzy już są, że warto być w danej firmie. Stół z piłkarzykami to przeżytek, a kawa z ekspresu i możliwość skorzystania z firmowej kuchni – standard, zwłaszcza w biurach. Teraz modne są hamaki, pokoje relaksu, mini-siłownie wewnątrz biura, możliwość wegańskich posiłków, „owocowe dni” (wspominane do znudzenia w ogłoszeniach o pracę) i wiele innych, mniej lub bardziej wymyślnych benefitów. I owszem, wszystko to fajne, nowoczesne i nawet do pewnego stopnia potrzebne, ale tylko w jednym wypadku – kiedy zapewnione są też absolutne podstawy.
Niestety, coraz częściej mamy tymczasem do czynienia z dziwnym dysonansem. Z jednej strony atrakcyjne benefity w pracy, z drugiej – umowa cywilnoprawna i niska pensja za pracę na pełen etat. I to na stanowisku specjalistycznym.
Uczciwe wynagrodzenie jest ważniejsze niż możliwość pobiegania na biurowej bieżni
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, z czego może wynikać to prześciganie się pracodawców w oferowaniu dodatkowych benefitów. Po pierwsze – bo wszyscy to robią, a nie można zostać w tyle. Drugi powód – bo pracownicy coraz częściej są świadomi, że na Zachodzie benefity pozapłacowe są często pewnym standardem. Po trzecie – bo jest (rzekomo) słynny rynek pracownika.
Tymczasem wiele firm zachowuje się, jakby cierpiało na rozdwojenie jaźni. W jednym momencie pracodawca kłania się nisko pracownikowi, oferuje mu kawy, smaczne posiłki, drzemki w pracy, muzykę relaksacyjną czy fotel z masażem, by za chwilę uśmiechnąć się i wypłacić mu niewielką pensję, czasem niewiele wyższą od pensji minimalnej. W ramach umowy cywilnoprawnej oczywiście. Za pełen etat pracy na całkiem odpowiedzialnym stanowisku.
Jestem dziwnie pewna, że tacy pracownicy – zamiast przyjemnych, pozapłacowych benefitów, w pierwszej kolejności wybraliby uczciwe wynagrodzenie. Atrakcyjniejsza od zajęć fitness w biurze byłaby dla nich przyjazna atmosfera pełna wzajemnego szacunku, a od możliwości zjedzenia jabłek czy ananasów w czwartek – rozumny i wspierający przełożony.
Zapewnienie tego wymagałoby jednak od pracodawców znacznie więcej wysiłku.