Sejm przyjął senackie poprawki do nowelizacji ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym. Okazuje się, że jednak uczelnie zawodowe będą kształcić lekarzy. To dokładnie ta sama propozycja, która jeszcze niedawno wywołała szereg kontrowersji. Sam pomysł wcale jednak nie jest zły. Nie oznacza też, że lekarzem zostanie się bez matury.
Pomysł, w myśl którego uczelnie zawodowe będą kształcić lekarzy, wcale nie jest taki zły
Pomysł, że uczelnie zawodowe będą kształcić lekarzy zelektryzował nie tylko środowisko lekarskie, ale też opinię publiczną. W końcu jak to możliwe, żeby leczyli nas lekarze po szkole zawodowej? Rząd bardzo szybko wycofał się z tej kontrowersyjnej propozycji. A jednak wróciła ona do nas w Senacie. Teraz Sejm przyjął nowelizację ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym. Dzięki niej uczelnie zawodowe będą kształcić lekarzy.
Nie oznacza to bynajmniej, że za kilka lat będziemy mieli do czynienia z lekarzami bez matury. Nigdy nie chodziło przecież o zasadnicze szkoły zawodowe. Istotą propozycji od początku było przecież to, by poszerzyć katalog uczelni wyższych, które mogą prowadzić studia na kierunkach lekarskim i lekarsko-dentystycznym.
Dana uczelnia musi posiadać kategorię naukową A+, A albo B+ w dyscyplinie nauki medyczne lub w dyscyplinie nauki o zdrowiu. Alternatywę stanowi sytuacja, gdy uczelnia prowadzi studia na co najmniej jednym kierunku przygotowującym do wykonywania zawodu i ma kategorię naukową w dyscyplinie nauki medyczne lub w dyscyplinie nauki o zdrowiu.
Co szczególnie ważne, w myśl nowelizacji wydziały lekarskie będą mogły prowadzić nie tylko uczelnie akademickie, ale również akademie nauk stosowanych lub uczelnie zawodowe. W obydwu przypadkach mowa o tych uczelniach wyższych, które prowadzą kształcenie wyłącznie na studiach o profilu praktycznym.
Warto pamiętać, że problemy z warunkami pracy i płacy lekarzy cały czas pozostają aktualne
Dlaczego Senat zdecydował się powrócić do tego pomysłu? Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta. W Polsce brakuje lekarzy. Jednym z wielu powodów takiego stanu rzeczy jest niedostateczna liczba absolwentów kierunków medycznych. Ta z kolei wynika ze stosunkowo niewielu miejsc na takich studiach. Limity drastycznie zmniejszono zaraz po transformacji ustrojowej w Polsce.
Teoretycznie więc: im więcej uczelni będzie mogło kształcić lekarzy, tym więcej z nich będzie mogło nas leczyć. Środowisko akademickie argumentowało swój sprzeciw koniecznością zapewnienia niekwestionowanej jakości kształcenia. Jednak z punktu widzenia przyszłych pacjentów nie jest ważne, na jakim rodzaju uczelni wykształcono danego lekarza. Liczy się to, czy ta wykształciła go dostatecznie dobrze. Z pewnością jakość kształcenia takich studentów będzie przynajmniej możliwa do zweryfikowania w polskich warunkach.
Nie ma się co przy tym oszukiwać, że mamy jakiś wielki wybór. Alternatywę stanowi ściąganie lekarzy spoza państw Unii Europejskiej. Takie rozwiązanie obarczone jest jednak dwoma podstawowymi problemami. Z jednej strony weryfikacja uprawnień takich lekarzy może być problematyczna. Środowisko lekarskie już wcześniej protestowało przeciwko przyspieszonej drodze nostryfikacji dla kolegów spoza UE. Drugi problem jest bardzo prozaiczny: wykształcony lekarz zamiast Polski najpewniej wybierze któreś z państw Europy zachodniej.
Dlatego warto dać szansę pomysłowi kształcenia lekarzy także na uczelniach nieakademickich. Niestety, nawet jeśli uczelnie zawodowe będą kształcić lekarzy, to ci i tak mogą wyjechać z Polski. W końcu warunki pracy i płacy w naszym kraju nie ulegną jakiejś drastycznej zmianie. Co więcej, sytuacji na pewno nie poprawiają bon-moty niektórych polityków spod znaku „niech jadą”, lub próby obarczania ich winą w przypadku śmierci Izabeli z Pszczyny.