Podstawowa definicja inflacji wydaje się czymś bardzo prostym. Ceny w całej gospodarce rosną. Im wyższa inflacja, tym ogólnie jest drożej. Okazuje się jednak, że według danych portalu ciekaweliczby.pl aż 40 proc. Polaków może mieć problem z jej zrozumieniem. Na szczęście gdy przyjrzymy się wynikom badania, możemy dostrzec, że wcale nie jest tak źle.
[]
Wydawać by się mogło, że przez ostatnie dwa lata oswoiliśmy się już ze zjawiskiem inflacji. Stykamy się z jej skutkami każdego dnia robiąc zakupy w sklepie. Żadne bajdurzenie ekonomistów o „korzystnym wpływie niskiej inflacji na gospodarkę” nie powinno przysłonić nam tego, że oznacza ona wzrost cen. Okazuje się jednak, że nawet 40 proc. Polaków ma problem ze zrozumiem, że spadek inflacji nie oznacza, że maleją również ceny.
Takie wnioski na pierwszy rzut oka płyną z wyników badania przeprowadzonego dla portalu ciekaweliczby.pl. Możemy się z niego dowiedzieć między innymi, że mieszkańcy naszego kraju wciąż pesymistycznie patrzą w przyszłość. 62 proc. respondentów spodziewa się wzrostu cen towarów w nadchodzących miesiącach. Jakby tego było mało, 42 proc. pracujących Polaków nie dostało wynagrodzenia w ciągu ostatniego roku. Nas jednak interesuje jedna konkretna konkluzja.
Tylko 60% badanych Polaków wie, że spadający wskaźnik inflacji oznacza, że ceny dalej rosną, tylko trochę wolniej. 40% Polaków nie rozumie tego związku.
Czy naprawdę jest tak źle? Definicja inflacji nie jest w końcu skomplikowana niczym fizyka kwantowa, albo – co gorsza – polska ustawa o VAT. Tak wysoki odsetek osób niebędących w stanie zrozumieć czegoś, co empirycznie doświadczają na co dzień, byłby bardzo niepokojącym sygnałem. Na szczęście bardziej szczegółowe wyniki badania podpowiadają, że wcale nie jest z Polakami tak źle. Nasuwają także kilka bardzo interesujących spostrzeżeń.
Jak widać, odsetek respondentów udzielających wyjątkowo głupiej odpowiedzi jest bardzo niski. Tylko 9 proc. z nich uważa, że spadek inflacji oznacza także spadek cen. Byłbym zresztą bardzo ostrożny w krytykowaniu tych osób. Nie każdy musi znać się na wszystkim, wliczając w to nawet podstawy ekonomii. Polski system oświaty bardzo długo lekceważył konieczność edukowania młodych Polaków w tym zakresie. Jest tylko jeden mały problem: wśród tych 9 proc. znajdują się także politycy.
Okazuje się, że definicja inflacji stanowi wyzwanie najczęściej dla polityków i wyborców Prawa i Sprawiedliwości
Mowa o wypowiedzi wiceminister rozwoju Olgi Semeniuk-Patkowskiej, która stwierdziła w styczniu na antenie Polskiego Radia, „że w marcu będzie tak zwany proces dezinflacji, czyli realny spadek cen, który będzie odczuwalny przez społeczeństwo”. Inflacja rzeczywiście w ostatnim miesiącu spada, ceny jakoś nie chcą. Pomińmy oczywiście sklep, w którym zakupy robi minister Anna Moskwa. Odstawiając żarty na bok, pozostaje mieć nadzieję, że wiceminister Semeniuk-Patkowskiej przydarzył się po prostu bardzo niefortunny skrót myślowy. Problem wciąż jednak pozostaje poważny.
Cała koncepcja demokracji przedstawicielskiej opiera się na tym, że obywatele dają rządzić swoim przedstawicielom, którzy powinni się lepiej znać na zarządzaniu dobrem wspólnym. W praktyce jedyne, na czym w Polsce muszą się znać politycy, to podlizywanie się partyjnym liderom. W przypadku Prawa i Sprawiedliwości mówimy o partii, która nie garnie się do zatrudniania ekspertów, bo ci nie chcą potem realizować jej programu.
Nic więc dziwnego, że definicja inflacji najczęściej wymyka się zdolnościom poznawczym wyborców Zjednoczonej Prawicy. Przy żadnej innej partii nie odnotowano osób uważających, że spadek inflacji oznacza spadek cen powyżej homeopatycznych wartości. Tymczasem wśród wyborców PiS ma ich być aż 21 proc. To wciąż nie jest jakiś dramatycznie niski wynik.
Warto przy tym zauważyć, że ponad połowa respondentów głosujących na partię władzy rozumie, jak działa inflacja. Nie sposób się jednak nie doszukać związku pomiędzy wynikiem badania a tradycyjnie kreatywnym gospodarowaniem prawdą przez polityków PiS oraz propagandą sukcesu uprawianą w mediach rządowych.
Brak zaufania do statystyki wcale nie świadczy o niewiedzy. Czasem jest wręcz przeciwnie
Dodatkowo nie czepiałbym się osób, które udzielają odpowiedzi „To nie ma związku z poziomem cen”. Niezależnie do tego, na jaką partię głosują. Definicja inflacji wcale nie musi być przecież najprostsza. To, co nam każdego miesiąca podaje GUS to „wskaźniki cen towarów i usług konsumpcyjnych”, obliczany według drobiazgowo skonstruowanej metodologii. Instytucja ta jest przy tym świadoma rozbieżności pomiędzy publikowaną przez siebie statystyką a społeczną percepcją inflacji. W broszurze GUS „Co warto wiedzieć o inflacji?” możemy przeczytać:
Doświadczenia wielu krajów wskazują, że niekiedy pojawia się rozbieżność między wzrostem cen odczuwanym przez konsumentów a faktyczną inflacją obliczaną przez urzędy statystyczne. Inflacja postrzegana jest zwykle wyższa od rzeczywistej. Źródłem rozbieżności jest skłonność ludzi do wnioskowania co do ogólnego wskaźnika cen na podstawie tylko tych towarów czy usług, których ceny wzrosły w największym stopniu.
Ja bym stwierdził, że ludzie wnioskują raczej na podstawie cen tych towarów i usług, które rzeczywiście kupują. Tak się składa, że to właśnie ceny żywności i paliw potrafią być najbardziej kapryśne. Dlatego nie uwzględnia ich tzw. inflacja bazowa, którą cyklicznie podaje NBP. Można się więc spodziewać, że odpowiedzi „To nie ma związku…” będą często wyrazem nie niewiedzy a braku zaufania do oficjalnych statystyk.
Co więcej, to właśnie pogłębiona wiedza na temat sposobu ustalania rozmaitych wskaźników sprzyja bardziej krytycznym postawom do oficjalnej statystyki. Inflacja oficjalnie wyniosła w kwietniu 14,7 proc., a w tym samym okresie żywność podrożała średnio o 19,7 proc. w ujęciu rocznym. Czy to oznacza, że każdy produkt spożywczy w każdym sklepie w Polsce przez ostatnie 12 miesięcy podrożał o 19,7 proc? Ależ skąd.
Definicja inflacji to niejedyny problem, z którym muszą się mierzyć Polacy chcący zrozumieć, co się dzieje w gospodarce
Jak więc należałoby rozumieć te wszystkie ekonomiczne pojęcia, z którymi teraz Polacy muszą się stykać na co dzień? Podpowiadamy:
- Inflacja – ceny rosną. Wyrażona w procentach zazwyczaj oznacza wzrost cen w całej gospodarce przez ostatni rok. Podobnie jak wszystkie omawiane pojęcia, to bardziej statystyczne uśrednienie wskazujące na określony trend w danym okresie.
- Dezinflacja – ceny dalej rosną, ale nieco wolniej. O dezinflacji oficjalnie mówimy wtedy, kiedy inflacja spada przez co najmniej trzy miesiące z rzędu.
- Deflacja – dopiero teraz ceny spadają.
- Inflacja konsumencka/CPI – to jest ten wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych, który podaje GUS. Z nim stykamy się najczęściej.
- Inflacja producencka/PPI – wskaźnik cen sprzedanej produkcji przemysłowej, jeśli rośnie, to zaraz prawdopodobnie wzrośnie także inflacja CPI.
- Inflacja bazowa – inflacja po „oczyszczeniu” ze zmian uznawanych za pozostające poza oddziaływaniem polityki pieniężnej, ułatwia ekonomistom ocenę jej skuteczności i wskazanie trendów w gospodarce.
- Galopująca inflacja – inflacja jest dwucyfrowa, problem jest poważny, mniej-więcej jak teraz w Polsce
- Hiperinflacja – inflacja już dawno wymknęła się spod kontroli, system finansowy się załamał, pieniądze mogą już nie być warte papieru, na którym zostały wydrukowane.
- Cel inflacyjny – bank centralny kształtuje politykę pieniężną w taki sposób, żeby uzyskać zakładany poziom inflacji, który ma być korzystny dla gospodarki. Wynosi ok. 2,5 proc. Patrz wyżej.
- Korzystna niewysoka inflacja – korzystna nie dla ciebie konsumencie, tylko tak ogólnie, dla modelu ekonomicznego!
- Stagflacja – nie dość, że ceny rosną, to jeszcze gospodarka danego kraju przestała się rozwijać.