Premier Donald Tusk zapowiedział wydanie nawet 10 mld zł na fortyfikowanie granicy z Rosją i Białorusią. „Tarcza Wschód” ma skutecznie utrudnić tym wrogim nam państwom ewentualne próby napaści na nasz kraj. Trudno się przy tym oprzeć wrażeniu, że o fortyfikacjach mogliśmy pomyśleć już w momencie uskutecznienia przez Białoruś ataku migracyjnego przeciwko Polsce.
Polska chce wydać aż 10 miliardów złotych na umocnienia na granicy z Rosją i Białorusią
Nie ma się co oszukiwać: fortyfikowanie granicy to konieczność w sytuacji, gdy ma się za sąsiada Rosję oraz jej białoruską satrapię. Dlatego zapowiedź uruchomienia Narodowego Planu Obrony i Odstraszania o kryptonimie „Tarcza Wschód” jak najbardziej cieszy. Premier Donald Tusk zapowiedział przeznaczenie na ten cel 10 mld zł.
Podjęliśmy decyzję, aby zainwestować w nasze bezpieczeństwo, a przede wszystkim w bezpieczną wschodnią granicę 10 mld zł. Rozpoczynamy wielki projekt budowy bezpiecznej granicy, w tym systemu fortyfikacji, a także takiego ukształtowania terenu, decyzji środowiskowych, które spowodują, że ta granica będzie nie do przejścia dla potencjalnego wroga.
Jest to nieco ogólne sformułowanie. Czego możemy się spodziewać? Fortyfikowanie granicy siłą rzeczy nie sprowadza się do budowy wielkiego muru na wzór tego chińskiego. Współczesnym skojarzeniem byłaby słynna francuska Linia Maginota, choć trudno powiedzieć, czy nasze władze zamierzają się porwać na aż tak ambitny cel. Teoretycznie taką wolę sugerowałoby sformułowanie „granica będzie nie do przejścia dla potencjalnego wroga”. W praktyce jednak bardziej prawdopodobne wydają się fortyfikacje służące maksymalnemu spowolnieniu i w rezultacie zatrzymaniu wrogiego ataku.
Możemy się więc spodziewać nie tylko samych uzbrojonych schronów, ale także zapór, ze szczególnym uwzględnieniem tych stosowanych przeciwko wrogim siłom pancernym. Możliwe są nawet zasieki czy pola minowe. Kluczowy wydaje się aspekt kształtowania terenu, który sam w sobie na granicy polsko-rosyjskiej i w mniejszym stopniu polsko-białoruskim nie sprzyja ewentualnym agresorom. Pozostaje maksymalnie to wykorzystać i wspomóc naturę tam, gdzie to możliwe. Część terenów można zalać, gdzie indziej przekopać. Po to władzom potrzebne są wspomniane przez premiera decyzje środowiskowe.
Prawdę mówiąc, nie miałbym nic przeciwko, gdyby postanowiono dmuchać na zimne i rzeczywiście zamienić Przesmyk Suwalski we współczesną wersję przywołanej już Linii Maginota. Mowa o najkrótszej drodze pomiędzy terytorium Rosji a Białorusią. Jego zajęcie pozwoliłoby na odcięcie europejskiej części NATO od państw bałtyckich.
Od zarania dziejów fortyfikowanie granicy było skutecznym sposobem na powstrzymywanie wrogich armii
Fortyfikowanie granicy jak najbardziej ma sens z bardzo prostego powodu. Ono po prostu działa. Świadczy o tym przebieg wojny w Ukrainie. To rosyjskie fortyfikacje polowe zatrzymały zeszłoroczną ukraińską kontrofensywę. Niektóre źródła sugerują, że obecny rosyjski atak na północy Ukrainy może się posuwać tak sprawnie właśnie dzięki luce w umocnieniach.
Współczesne pole bitwy zaskakująco mocno przypomina wojnę pozycyjną wiązaną w powszechnej świadomości z I Wojną Światową. Walka w okopach była jednak stosowana z powodzeniem także w późniejszych konfliktach. Tutaj przykładem może być na przykład fińska Linia Mannerheima. W trakcie Wojny Zimowej z 1940 r. skutecznie powstrzymywała Armię Czerwoną przed wtargnięciem w głąb Finlandii przez ponad trzy miesiące.
Nasi sąsiedzi mają podobne plany. Litwa, Łotwa i Estonia na początku roku ufortyfikować swoją granicę z Rosją. Estoński minister obrony Hanno Pevkur wyjaśniał w styczniu przyczyny takiej decyzji. Trzeba przyznać, że tamta wypowiedź bardzo przypomina słowa Donalda Tuska.
Budowa instalacji obronnych to projekt starannie przemyślany i przeanalizowany, którego potrzeba wynika z aktualnej sytuacji bezpieczeństwa. Wojna Rosji na Ukrainie pokazała, że oprócz sprzętu, amunicji i siły roboczej, potrzebna jest także fizyczna linia obronna, aby bronić Estonię od pierwszego metra.
Być może dobrym pomysłem byłaby koordynacja wysiłków z Bałtami w taki sposób, by fortyfikacje graniczne wzajemnie się uzupełniały.
Zapora na granicy nie zatrzyma rosyjskich czołgów. Obecnie nie zatrzymuje nawet migrantów i wymaga poprawek
Równocześnie nie sposób nie zadać sobie pytania o to, dlaczego bierzemy się za fortyfikowanie granicy tak późno. Nie graniczymy w końcu z Rosją od wczoraj. Napaści Federacji Rosyjskiej na sąsiadów należy liczyć w gruncie rzeczy już od I Wojny Czeczeńskiej. Mowa o końcówce 1994 r. Równocześnie Rosja i Białoruś zdążyły już bezpośrednio uderzyć w bezpieczeństwo naszych granic. Mowa oczywiście o celowym wyprowadzeniu przeciwko Polsce ataku migracyjnego przez tamtejsze służby.
Owszem, poprzedni rząd zdecydował się na postawienie zapory na granicy. Postanowił nawet zrobić z niej wyborczy fetysz poprzez użycie jej w ostatnim referendum. Nie udało się, w przeciwieństwie do na przykład CPK, które zajmuje uwagę opinii publicznej do dzisiaj. Tymczasem zapora sama w sobie była całkiem dobrym pomysłem. Podobne rozwiązania stosowano w innych państwach przy zwalczaniu skutków nieco mniej inspirowanych kryzysów migracyjnych.
Z wykonaniem, jak się okazuje, było dużo gorzej. Na tyle kiepsko, że obecny rząd deklaruje aż 1,8 mld zł na ulepszenia i poprawki. Na kluczową słabość istniejącej zapory wskazał w rozmowie z Interią wiceminister spraw wewnętrznych i administracji Czesław Mrożek.
Pokonanie jej przy użyciu lewarków, podnośników samochodowych, poprzez rozgięcie przęseł – trwa 20 sekund. Z uwagi na system elektroniczny, wychwytujemy moment próby nielegalnego przekroczenia granicy. Tylko wszystko dzieje się bardzo szybko. Dlatego Straż Graniczna nie zawsze jest w stanie przeciwdziałać takim próbom. Zdefiniowaliśmy słabości, teraz chcemy je usunąć.
To nie tak, że zupełnie zmarnowaliśmy ostatnie dwa lata, choć z pewnością można było wykorzystać ten czas lepiej. Za fortyfikowanie granicy na poważnie trzeba było się zabrać już wówczas. Kto wie? Być może taki projekt zadziałałby odstraszająco także na osoby chcące nielegalnie przekroczyć granicę.