MEN niepotrzebnie namieszało w nowelizacji Karty Nauczyciela niezależnie od swoich intencji
Edukacja w Polsce cierpi na wiele bolączek. Głównym ich źródłem są nie nauczyciele, nie uczniowie, nie roszczeniowi rodzice, ale kreatywność ustawodawcy. Stan permanentnej reformy, w którym polska szkoła tkwi od jakichś trzech dekad, nie służy praktycznie nikomu. Najnowszą odsłoną tej tragikomedii jest sprawa rozliczania nauczycielskich godzin ponadwymiarowych.
Chyba każdy z nas zdaje sobie sprawę z tego, że zasady zatrudniania nauczycieli różnią się od tych dotyczących przeciętnego pracownika na etacie. Obowiązuje ich w końcu Karta Nauczyciela będąca tzw., pragmatyką – ustawową "nakładką" na prawo pracy, która w teorii lepiej odpowiada specyfice zawodów w jakiś sposób związanych z szeroko rozumianym aparatem państwa.
Wymiar czasu pracy nauczycieli wbrew popularnemu mitowi wcale nie różni się od pracowniczych 40 godzin. Po prostu dzieli się na dwie części składowe. Jedną z nich jest pensum – obowiązkowy wymiar godzin zajęć dydaktycznych, wychowawczych i opiekuńczych w tygodniu. Wynosi typowo 18 godzin "przy tablicy". W grę wchodzą także godziny ponadwymiarowe: przygotowywanie lekcji, sprawdzanie klasówek, sprawdzianów i prac domowych w szkołach średnich oraz użeranie się z całymi stosami makulatury tworzonej w ramach szkolnej biurokracji. Zaliczamy do nich także na przykład wycieczki, wyjścia z uczniami do kina czy teatru, albo zawody sportowe.
Sprawdź polecane oferty
RRSO 19,91%
Co istotne: w grę wchodzą także normalne zajęcia ponad wspomniane już 40 godzin nauczycielskiego wymiaru czasu pracy. Jeśli więc szkoła zatrudnia nauczyciela na półtora etatu, to dodatkowe "pół" stanowi automatycznie godziny ponadwymiarowe. To dość popularne rozwiązanie z powodu braków kadrowych. Nie sposób przy tym nie zauważyć, że wiążą się one często ze specjalnym dodatkiem do wynagrodzenia.
W znowelizowanej Karcie Nauczyciela pojawił się przepisy, który sprawił, że niezrealizowane godziny ponadwymiarowe są bezpłatne nawet wtedy, kiedy nie było w tym żadnej winy nauczyciela. Najczęściej podawanym przykładem jest klasa, która akurat w tej godzinie lekcyjnej była na wycieczce. Siłą rzeczy pedagogom nie spodobało się pozbawienie ich istotnej składowej wynagrodzenia. W ramach sporu toczonym z MEN nauczyciele zaczęli masowo rezygnować z wycieczek. Dla części stanowiło to dodatkowy impuls do rezygnacji z wykonywania zawodu.
Koniec końców resort edukacji wydał komunikat, w którym przekonywał, że nowelizacja jest zasadniczo korzystna dla środowiska nauczycielskiego, ale rozważy argumenty przez nie podnoszone. Jak możemy przeczytać:
Ministerstwo Edukacji Narodowej analizuje obecnie zgłoszone uwagi dotyczące możliwości rozszerzenia katalogu zajęć, które nauczyciel mógłby realizować zamiast nieodbytych zajęć ponadwymiarowych z zachowaniem prawa do wynagrodzenia za godziny ponadwymiarowe – w szczególności o inne prace statutowe szkoły.
Spór o godziny ponadwymiarowe nie był pierwszy i z pewnością nie będzie ostatni
MEN prawdopodobnie odkręci w końcu zamieszanie, które wywołało zmianami. W najgorszym wypadku pojawi się jakieś kompromisowe rozwiązanie. Nic się więc nie stało, można się rozejść, prawda? Niekoniecznie.
Nie da się ukryć, że awantura o godziny ponadwymiarowe wcale nie jest pierwszym tego typu sporem. Z pewnością większość naszych czytelników przynajmniej słyszała o "godzinach czarnkowych". Chodziło o jedną specjalną godzinę tygodniowo na potrzeby konsultacji z uczniami i rodzicami. W teorii brzmi to nieźle. W praktyce jednak bardzo często taki obowiązkowy dyżur sprowadzał się do niezbyt produktywnego czekania, aż ktoś się zjawi. "Godziny czarnkowe" zniesiono w tym roku. Warto wspomnieć, że do 2016 r. obowiązywały tzw. godziny karciane – nieodpłatne godziny ponad pensum przeznaczone na prowadzenie zajęć dodatkowych i opiekuńczych. Różnica była taka, że za godziny czarnkowe nauczyciele przynajmniej dostawali pieniądze.
Jeżeli komuś się wydaje, że system czasu pracy nauczycieli jest przesadnie skomplikowany, to może mieć trochę racji. Już sam podział na pensum i godziny ponadwymiarowe wydaje się rozwiązaniem mocno sztucznym. Dodatkowo sprzyja utrwalaniu w społecznej percepcji absurdalnego mitu, że nauczyciele pracują 18 godzin tygodniowo. Ustawodawca dodatkowo komplikuje całą sprawę swoimi "genialnymi" pomysłami.
Taki chaos byłby nie do pomyślenia, gdyby stosować do pedagogów rozwiązania znajdujące się w kodeksie pracy. O wiele prościej byłoby, gdyby czas pracy nauczycieli ujednolicić. Przez te 40 godzin tygodniowo wykonywaliby te zadania, których wymaga ich stanowisko pracy. Słowem: pracowaliby na dokładnie tych samych zasadach, co każdy pracownik. Do tego dochodziłyby te same zasady ustalania nadgodzin, rozliczania delegacji i wszystkie inne gwarancje praw pracownika, które znajdziemy bezpośrednio w kodeksie pracy.
Rozumiem oczywiście, że ustawodawca tworząc obowiązujące przepisy, chciał zagwarantować, że nauczyciel spędzi określoną liczbę godzin na prowadzeniu lekcji. Można to jednak rozwiązać dużo prościej niż poprzez tworzenia de facto odrębnej formy zatrudnienia specjalnie dla nauczycieli. Karta Nauczyciela spełnia ważną funkcję gwarancyjną. Stanowi w praktyce zbiorowy układ pracy pomiędzy nauczycielami a państwem. Niestety ustawodawca może sobie ten układ jednostronnie zmieniać pod byle pretekstem, jak każdą inną pragmatykę urzędniczą. Nie jest to zdrowy układ. Majstrowanie przy czasie pracy nauczycieli jasno pokazuje, że należy szukać innych rozwiązań – najlepiej opartych na powszechnym prawie pracy.