Google Maps to sprzymierzeniec wszystkich podróżników, niezależnie od tego, jakim środkiem komunikacji akurat się poruszają. Nawigacja Google pokaże ci optymalną trasę, poinformuje o korkach i objazdach, ale również wyszuka odpowiednie połączenia autobusowe lub pociągowe, czy wskaże, na którym przystanku wysiąść.
Google Maps zastąpiły już wiele aplikacji. Wyparły m.in. apki w stylu “jak dojadę”, czy wiele systemów nawigacji. Google wciąż rozwija opcje map — obecnie można śmiało stwierdzić, że zaczyna stanowić zagrożenie dla aplikacji typu „Yanosik”. Wciąż jednak funkcjom Google daleko jest do ideału.
Nowe (i starsze) funkcje Google Maps
Gdy kilkanaście lat temu zaczęłam jeździć samochodem, nawigacja Google automatycznie stała się moim największym sprzymierzeńcem. Jeżdżąc po nieznanych terenach, miałam aktualne informacje dotyczące trasy, mogłam również szybko wyszukać okoliczne stacje benzynowe, czy odpowiednio zaplanować przystanki na trasie. Później poznałam okoliczne drogi na tyle, że z map zaczęłam korzystać okazjonalnie. Od kilku miesięcy jednak wyszłam z samochodowej strefy komfortu i znów poruszam się po dalszych i nieznanych trasach. Jakież było moje zaskoczenie widząc, ile w tym czasie zmieniło się w aplikacji.
Informacje o fotoradarach i kontrolach policyjnych
Informacje o fotoradarach, czy kontrolach policyjnych działają w Google Maps stosunkowo dobrze, jednak po przejechaniu kilku tysięcy kilometrów mam kilka uwag. Ikonka informująca o możliwej kontroli policyjnej jest z punktu widzenia kierowcy świetnym rozwiązaniem, ponieważ szybko przywołuje kierujących do porządku, zwykle wiąże się to ze zdjęciem nogi z gazu. Jednak to sami użytkownicy aplikacji (tak jak w przypadku m.in. Yanosika) zaznaczają, gdzie stoi patrol.
I tutaj pojawiają się problemy. Zwykle pokazanych na mapie miejsc ze stojącym patrolem jest kilka — w odległości od kilkudziesięciu do kilkuset metrów od siebie. W praktyce to informacje o jednym patrolu. Po wjechaniu w odpowiednią strefę Google pyta, czy wciąż w tym miejscu jest pomiar prędkości. My policji nie widzimy, więc odpowiadamy, że nie. Patrol natomiast znajduje się kilkadziesiąt metrów dalej. Jeżeli mamy pasażera — super, może szybko klikać i wybrać odpowiednią opcję. Jednak jeżeli jedziemy sami, wychodzi na to, że wprowadziliśmy innych kierowców w błąd, bo skorygowanie swojego błędu jest niemożliwe — wiąże się ze zbyt dużym rozproszeniem uwagi kierowcy. Oczywiście, można nic nie klikać. Jednak wiedząc, że skuteczność aplikacji tego typu zależy od działań użytkowników, człowiek chce być koleżeński i przekazać odpowiednie informacje dalej.
Moim zdaniem problemem jest również brak informacji o „tajnikach” krążących po okolicy (miałam okazję sprawdzić, że Yanosik jest w tym przypadku bardzo skuteczny), czyja przykład o kaskadowym pomiarze prędkości. Staram się jeździć przepisowo, jednak lepiej się czuję, wiedząc takie rzeczy, a z rozmów wiem, że nie jestem w tym przypadku wyjątkiem.
Po kilku tysiącach kilometrów mapami Google zauważyłam również, że nie informują o wszystkich fotoradarach. Co ciekawe, nie chodzi nawet o fotoradary nowe, ale również o takie, które w danym miejscu stoją od lat. Jeżeli więc mamy ciężką nogę, wciąż zdecydowanie za wygrywa Yanosik.
Informacja o ograniczeniach prędkości dużą pomocą dla kierowców
Od pewnego czasu Google Maps pokazuje nam również informacje na temat ograniczeń prędkości obowiązujących na naszej trasie. Ta funkcja wydaje się działać fenomenalnie — czasem informuje o nowym ograniczeniu prędkości w miejscu, w którym mijamy znak, czasem po kilkudziesięciu metrach od znaku, jednak wciąż bardzo szybko i bardzo skutecznie. Przypomina również niuansach, takich jak fakt, że skrzyżowanie odwołuje wcześniejsze ograniczenie prędkości itp. Tylko jeden raz z uznałam, że Google się pomylił, kiedy podczas wjazdu na autostradę pokazał mi ograniczenie do 40 km/h, a ja widziałam znak z 60. Być może jednak był to wynik niedawnych zmian znaków. Jedyny moment, kiedy Google w tym przypadku się myli, jest w ładnie czasowa organizacja ruchu i znaki tymczasowe, czy właśnie ograniczenia związane z robotami drogowymi itp.
Funkcja dotycząca informowania o ograniczeniach prędkości obowiązujących w miejscu, w którym się znajdujemy, nie jest nowością. W nowszych samochodach, wyposażonych we wbudowane ekrany z nawigacją jest dostępna od co najmniej kilku lat. W Google Maps została jednak wprowadzona stosunkowo niedawno i jest naprawdę super. Gdy musimy ogarnąć zjazd, przebić się przez kilka pasów ruchu i zwrócić uwagę na kierowcę starego Chevroleta, który zachowuje się na drodze specyficznie i wygląda, jakby ostatni raz prowadził w 1984, możemy znak informujący o ograniczeniach prędkości przegapić. Wtedy spoglądamy na nawigację i możemy ze spokojem dostosować swoją prędkość do obowiązujących w danym miejscu ograniczeń.
Informacje o aktualnej prędkości zbyt optymistyczne
Korzystając z Google Maps, trzeba zwrócić uwagę na jeszcze jeden, ważny aspekt. Nawigacja pokazuje nam aktualną prędkość, z którą rzekomo się poruszamy. Słowo “rzekomo” pasuje tutaj idealnie, bo zwracając uwagę na ten pomiar, jesteśmy na najlepszej drodze, żeby zasilić budżet państwa. Nawigacja pokazuje bowiem prędkość o około 8 km/h niższą niż w rzeczywistości. Tak, początkowo porównując odczyt z licznika samochodu z nawigacją Google, można dojść do wniosku, że mamy styczność ze słynnym przekłamaniem licznika. Nic bardziej mylnego — policyjny pomiar prędkości jasno wskazuje, że to Google się myli.
Funkcja fajna, ale rozleniwia kierowców
Ta funkcja ma jednak również swoją ciemną stronę, która może nas zgubić. Otóż zaczęłam się łapać na tym (a po rozmowach na ten temat z wieloma osobami znów stwierdzam, że nie jestem pod tym względem wyjątkiem), przestałam tak bardzo skupiać się na znakach drogowych. Jeżdżąc w ten sposób dużo i często, można stracić dobre odruchy, polegające na monitorowaniu wszystkich znaków, a to już robi się niebezpieczne.
Po pierwsze, w momencie, gdy pojedziemy bez nawigacji, możemy zwyczajnie znaki przegapić, bo przyzwyczaimy się, że przecież nie trzeba na nie spoglądać. A po drugie — technologia bywa zawodna, a na drodze obowiązuje zasada ograniczonego zaufania. I to nie tylko względem innych kierowców, ale również względem siebie i wszelkiego rodzaju urządzeń. W tym przypadku polecam stara dobrą maksymę Stalina, który twierdził, że „kontrola podstawą zaufania”. Chociaż nie oceniam dokonań tego człowieka dobrze, to z tą mądrością akurat całkowicie się zgadzam i staram się bardzo pilnować, aby przesadnie mapom Google nie zaufać i nie stracić na drodze dobrych odruchów.
Google coraz lepsze
Podsumowując działanie map Google i nawigacji, która jest możliwa w aplikacji, Ślęży stwierdzić, że jest coraz lepiej. Może wciąż nie jest idealnie, jednak mapy są naprawdę ogromnym ułatwieniem na drodze. Z moich doświadczeń wynika, że jeżeli chodzi o trasę, warto im zaufać. Nawet jeżeli niespodziewanie zmieniają trasę. Kilka razy usiłowałam być mądrzejsza i jechałam zgodnie z wcześniejszymi wskazówkami. Za każdym razem później plułam sobie w brodę, stojąc w gigantycznym korku…