Do Polski co roku spływają setki ton śmieci z całego świata, a mowa tu tylko o legalnym procederze. Ten nielegalny odbywa się prawdopodobnie na większą skalę, bo firmy nie zadają pytań, tylko biorą wszystko na tony. Jeśli minister środowiska nie wprowadzi szybko obiecanych zmian, utoniemy w odpadach.
Ponad tysiąc ton śmieci w ramach akcji DEMETER IV znaleźli funkcjonariusze Izby Administracji Skarbowej w kontenerach, które dostały się do Polski drogą morską. Sama akcja polega na kontroli odpadów dostających się do danego kraju – sprawdza się również drogę lądową i lotniczą. Biorąc pod uwagę, jak „przypadkowo” wybuchają w naszym kraju pożary wysypisk, byłby to kolejny stos, który dostałby się do jakiegoś miejsca w Polsce, a następnie spłonął. Całkowitym zbiegiem okoliczności, rzecz jasna.
Funkcjonariusze Izby Administracji Skarbowej przeprowadzali kontrole od 4 czerwca do 8 lipca i sprawdzili ponad pięćset kontenerów, które przypłynęły do Polski. Z kolei pracownicy Urzędu Celno-Kontrolnego znaleźli osiem przesyłek, w których znajdowały się odpady. Pracownicy Oddziału Celnego Baza Kontenerowa w Gdyni ujawnili siedem transportów śmieci przysyłanych do Polski drogą morską. Przypłynęły one z Wielkiej Brytanii, znajdowało się tam ponad tysiąc ton odpadów. To znacznie więcej niż w 2017 roku, kiedy Służba Celna zatrzymała około 329 ton śmieci. Tym razem przywieziono nam przeterminowane środki ochrony roślin, wraki samochodów i części samochodowe, a także sproszkowane katalizatory. O sprawie informuje TVN24.
Import śmieci do Polski
Co roku do Polski przewozi się legalnie ponad 700 tysięcy ton odpadów. Są firmy, które zarabiają na tym grube pieniądze, bo za tonę śmieci można dostać nawet 50 euro. Jeśli przyjmiemy ich więcej, nagle mamy całkiem sporą sumkę do zarządzania. A odpady? Można przecież spalić, a potem załamywać ręce i pytać, jak to się mogło stać. Co ciekawe, Chiny zakazały wwożenia do swojego kraju śmieci, które trudno przetworzyć. Ale Polska pod tym względem dalej stoi, jak stała. Co prawda minister środowiska Henryk Kowalczyk zapowiedział już walkę z mafią śmieciową (obowiązkowe gwarancje finansowe dla właścicieli wysypisk, ostrzejsze kontrole, większe uprawnienia dla Inspekcji Ochrony Środowiska), aczkolwiek na zmiany pewnie jeszcze poczekamy. Miejmy nadzieję, że w starciu mafia śmieciowa kontra rząd wygrają ci drudzy.
Jeśli chodzi o nielegalny import śmieci – tego zliczyć nie sposób. Minister środowiska szacuje jednak, że taki rodzaj prowadzenia interesów może być warty nawet do 1,5 miliarda złotych.
Gorący kartofel
Do Polski spływają więc odpady z całego świata. Trzymamy u siebie śmieci z Wielkiej Brytanii, Niemiec (ci dostarczają nam najwięcej „towaru”, uczulam na wypadek zachwytów, jak to u naszego sąsiada czyściutko), Włoch, Litwy… a czasami płyną ode do nas z Nigerii, Etiopii, Australii czy Nowej Zelandii. Dzięki, świecie. Właśnie tego potrzebowaliśmy, utonąć w odpadach.
Oczywiście, są firmy, które robią takie rzeczy praktycznie za bezcen. To jednak oznacza, że nie mają do tego żadnej infrastruktury. Szkodliwe związki ze śmieci dostają się więc do gleby i wód gruntowych. I teraz wyobraźmy sobie, że wzmiankowane wyżej przeterminowane pestycydy idą prosto do ziemi, a potem do naszej wody. Wspaniale. Jeśli tak dalej pójdzie, albo będziemy mieli codziennie nieznanych sprawców-piromanów, którzy podpalają wysypiska uczciwym przedsiębiorcom… albo zwyczajnie utoniemy w śmieciach. Ale nic to, ważne, żeby u sąsiadów było czysto, 50 euro za tonę piechotą nie chodzi!