Jak nazywa się pracowników pod koniec roku 2023? Już nie… pracownikami. Słowa „pracownik”, „współpracownik” czy nie daj Boże „kontraktor” są na cenzurowanym w działach HR. Nowa „nazwa” jest miła, pretensjonalna i… bezsensowna.
Wydawało mi się, że to niewinne pytanie. „Zatrudniacie ludzi na etat, czy polegacie na freelancerach”? – spytałem menedżera dużej, międzynarodowej firmy. „Polegamy na zewnętrznych talentach” – odpowiedział zdecydowanie ważny menedżer. „Czyli na freelancerach?” – dopytywałem. Menedżer nie dał się zbić z tropu. „Na zewnętrznych talentach” – odpowiedział.
Zdziwiłem się. A potem okazało się, że coraz więcej firm zatrudnia „talenty”. W kółko zacząłem słuchać kolejnych HR-owców, PR-owców czy menedżerów mówiących o „zatrudnianiu talentów”. O co w tym wszystkim chodzi? Czemu słowo „pracownik” – tak przecież neutralne – znalazło się nagle na cenzurowanym?
Jak nazywa się pracowników? To szaleństwo może być metodą
Oczywiście nazywanie ludzi „talentami” jest miłe. Ja bym wolał słuchać, że jestem „talentem” redaktorskim, a nie zwykłym redaktorem. Ale przecież znaczenie słów „redaktor” i „talent” jest zupełnie różne. HR-owcy kombinują z semantyką – i to nie jest OK. Poza tym – nie każdy redaktor jest talentem, choć są tacy, którzy mają talent. A jak ktoś nie ma? Też można nazywać go „talentem”? Czy może lepiej jednak pracownikiem i redaktorem?
Inną kwestią jest to, że po prostu nie w każdej pracy liczy się talent. Z całym szacunkiem do McDonald’sa i jego ciężko pracujących ekip – czy do smażenia frytek potrzebny jest talent? A – piszę to zupełnie serio – słyszałem już HR-owców mówiących o fastfoodowych talentach, a nie o fastfoodowych pracownikach.
Jaki jest sens tego wszystkiego? Pewnie chodzi o retoryczne docenienie pracowników – przepraszam – talentów. Kilkanaście lat temu w firmach była teoria, że jak ktoś idzie po podwyżkę, to czasem lepiej mu dać brzmiące stanowisko – i będzie przynajmniej tak samo zadowolony. I to naprawdę działało! Potem bezrobocie spadło, pracownicy byli coraz bardziej asertywni, gospodarka się rozpędziła i to się wyraźnie skończyło. Co nie znaczy, że działy HR uznały takie pomysły za zupełnie przestarzałe.
Co tu dużo mówić – praca w dzisiejszych czasach coraz bardziej opiera się na „gig economy”. Coraz większa część pracowników nie ma klasycznych etatów, a różne „uberowe” zlecenia. Firmy jednak nie chcą mówić o „prekariacie” czy „uberyzacji”. Nie chcą się tłumaczyć też z tego, że nie chcą dawać etatów. Wolą tworzyć wrażenie, że praca u nich jest tak naprawdę sztuką. Bo talent prowadzi do sztuki, prawda? Dlatego lepiej o kierowcy mówić jako o „talencie” niż jako o „kontraktorze”. Zrozumiałe.
Ale może słówko „talent” rozwiązuje jeszcze jeden problem. Jest neutralne płciowo. Jak HR-owiec powie, że zatrudni „pracownika”, obrazić się mogą kobiety czy osoby niebinarne. Jak opowie o „pracowniczce”, to mogą się obrazić np. mężczyźni. „Talent” jest wyraźniej dla korporacji lepszy niż odmiany słów w rodzaju „zatrudnię pracownika(czkę)”. I fakt – z czysto redaktorskiego punktu widzenia, ta ostatnia wersja nie wygląda najlepiej.
Chyba musimy się przyzwyczaić, że wszyscy będziemy już „talentami”. Nawet jak z kreatywnością u nas kiepsko.