Wydawało mi się, że to niewinne pytanie. "Zatrudniacie ludzi na etat, czy polegacie na freelancerach"? - spytałem menedżera dużej, międzynarodowej firmy. "Polegamy na zewnętrznych talentach" - odpowiedział zdecydowanie ważny menedżer. "Czyli na freelancerach?" - dopytywałem. Menedżer nie dał się zbić z tropu. "Na zewnętrznych talentach" - odpowiedział.
Zdziwiłem się. A potem okazało się, że coraz więcej firm zatrudnia "talenty". W kółko zacząłem słuchać kolejnych HR-owców, PR-owców czy menedżerów mówiących o "zatrudnianiu talentów". O co w tym wszystkim chodzi? Czemu słowo "pracownik" - tak przecież neutralne - znalazło się nagle na cenzurowanym?
Jak nazywa się pracowników? To szaleństwo może być metodą
Oczywiście nazywanie ludzi "talentami" jest miłe. Ja bym wolał słuchać, że jestem "talentem" redaktorskim, a nie zwykłym redaktorem. Ale przecież znaczenie słów "redaktor" i "talent" jest zupełnie różne. HR-owcy kombinują z semantyką - i to nie jest OK. Poza tym - nie każdy redaktor jest talentem, choć są tacy, którzy mają talent. A jak ktoś nie ma? Też można nazywać go "talentem"? Czy może lepiej jednak pracownikiem i redaktorem?
Sprawdź polecane oferty
RRSO 21,36%
Inną kwestią jest to, że po prostu nie w każdej pracy liczy się talent. Z całym szacunkiem do McDonald'sa i jego ciężko pracujących ekip - czy do smażenia frytek potrzebny jest talent? A - piszę to zupełnie serio - słyszałem już HR-owców mówiących o fastfoodowych talentach, a nie o fastfoodowych pracownikach.
Jaki jest sens tego wszystkiego? Pewnie chodzi o retoryczne docenienie pracowników - przepraszam - talentów. Kilkanaście lat temu w firmach była teoria, że jak ktoś idzie po podwyżkę, to czasem lepiej mu dać brzmiące stanowisko - i będzie przynajmniej tak samo zadowolony. I to naprawdę działało! Potem bezrobocie spadło, pracownicy byli coraz bardziej asertywni, gospodarka się rozpędziła i to się wyraźnie skończyło. Co nie znaczy, że działy HR uznały takie pomysły za zupełnie przestarzałe.
Co tu dużo mówić - praca w dzisiejszych czasach coraz bardziej opiera się na "gig economy". Coraz większa część pracowników nie ma klasycznych etatów, a różne "uberowe" zlecenia. Firmy jednak nie chcą mówić o "prekariacie" czy "uberyzacji". Nie chcą się tłumaczyć też z tego, że nie chcą dawać etatów. Wolą tworzyć wrażenie, że praca u nich jest tak naprawdę sztuką. Bo talent prowadzi do sztuki, prawda? Dlatego lepiej o kierowcy mówić jako o "talencie" niż jako o "kontraktorze". Zrozumiałe.
Ale może słówko "talent" rozwiązuje jeszcze jeden problem. Jest neutralne płciowo. Jak HR-owiec powie, że zatrudni "pracownika", obrazić się mogą kobiety czy osoby niebinarne. Jak opowie o "pracowniczce", to mogą się obrazić np. mężczyźni. "Talent" jest wyraźniej dla korporacji lepszy niż odmiany słów w rodzaju "zatrudnię pracownika(czkę)". I fakt - z czysto redaktorskiego punktu widzenia, ta ostatnia wersja nie wygląda najlepiej.
Chyba musimy się przyzwyczaić, że wszyscy będziemy już "talentami". Nawet jak z kreatywnością u nas kiepsko.