Nie da się ukryć, że w czwartek kurs dolara był najniższy od lutego. W pewnym momencie amerykańska waluta była warta nawet poniżej poziomu 4,30 zł. Teraz wszystko zdążyło wrócić do normy. Czyżby kolejne echo wstrząsów po upadku banku SVB? A może zbliża się koniec dolara w światowej gospodarce? Raczej dzień jak co dzień w ciekawych czasach.
Podwyżka stóp procentowych za oceanem to zła wiadomość dla tamtejszych kredytobiorców
Pod koniec zeszłego tygodnia kurs dolara zaczął spadać. W czwartek spadł nawet poniżej poziomu 4,30 zł, który to nie był notowany od lutego tego roku. Bardzo szybko wszystko wróciło do normy. W momencie, w którym piszę te słowa, za jednego dolara trzeba zapłacić 4,36 zł. Jeszcze przed chwilą było to 4,37 zł. Warto wspomnieć, że równocześnie dolar nieznacznie umocnił się względem euro. Straty odrabia także bitcoin, a złoto w dalszym ciągu bije kolejne rekordy.
Wahania kursu amerykańskiej waluty pojawiły się w dość interesującym momencie. W środę 22 marca amerykański Fed podjął decyzję o podniesieniu stóp procentowych o 25 pkt proc. To właśnie po tej decyzji mogliśmy zauważyć spadek kursu dolara względem złotego. Kolejna już podwyżka amerykańskich stóp procentowych nie wzięła się znikąd. Okazuje się bowiem, że dezinflacja za Oceanem wcale nie idzie tak szybko, jak pierwotnie zakładano. Skądś to w Polsce znamy. Szerokim echem odbiła się wypowiedź prezesa Fedu Jerome’a Powella:
Nie stwierdzamy już, że przewidujemy, że następujące po sobie podwyżki stóp procentowych będą odpowiednie do stłumienia inflacji. Zamiast tego przewidujemy, że odpowiednie może być dodatkowe zaostrzenie polityki
Równocześnie Fed podejmował decyzję w momencie, gdy tamtejszym sektorem bankowym wstrząsnął upadek Silicon Valley Bank a później Signature Banku. Powell przyznaje, że wydarzenia te najpewniej przełożą się na spadek podaży kredytów dla gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Skoro zaś będzie jeszcze trudniej uzyskać kredyt, to wyniki gospodarcze całego USA mogą się pogorszyć.
Jaki z tego płynie wniosek? Pewne jest to, że obecny kryzys na razie jeszcze nie zamierza nam odpuścić. To w końcu pierwsze przebłyski poprawy sytuacji w Stanach Zjednoczonych sprawiły, że w ogóle zaczęto w Europie mówić o dezinflacji. Równocześnie jednak najprawdopodobniej nie mają racji ci eksperci, którzy przebąkują, że czeka nas koniec dolara w dotychczasowej roli waluty światowej i jakieś inne większe globalne wstrząsy.
Drobne wahnięcie kursu to jeszcze nie powód, by wieszczyć koniec dolara
Nie da się ukryć, że koniec dolara jakiego znamy dzisiaj to od wielu lat marzenie całego światowego klubu dyktatorów, z Xi Jinpingiem i Władimirem Putinem na czele. Dla pierwszego osłabienie Stanów Zjednoczonych oznaczałby koniec amerykańskiej globalnej hegemonii i początek wielobiegunowego świata, w którym to Chiny byłyby jednym z kluczowych rozgrywających. Putin zapewne łudzi się w podobny sposób. Z tą różnicą, że dla Rosji ważniejsze jest to, by wsparcie ze Stanów Zjednoczonych przestało płynąć do napadniętej przez niego Ukrainy.
Na podkopanie roli szeroko rozumianego zachodu gra zresztą większa liczba graczy. Przykładem mogą być Indie, Arabia Saudyjska i pozostałe kraje Zatoki Perskiej, czy w ogóle państwa szeroko rozumianego „południa”. Mamy wśród nich kraje o dużym potencjale demograficznym i surowcowym, które nie są w stanie zaspokoić swoich ambicji w świecie, który kręci się dookoła Stanów Zjednoczonych i ewentualnie Europy. Plus: w takim świecie dyktatorzy mogliby sobie napadać kogo chcą i prześladować kogo im przyjdzie ochota.
Jakaś forma wielobiegunowego świata zapewne nas prędzej czy później czeka. Ze światem finansów jest jednak inaczej. Koniec dolara jako waluty rozliczeniowej o zasięgu globalnym niesie bowiem ze sobą pewien problem. Czym niby świat miałby go zastąpić?
Nawet jeśli przyjmiemy, że amerykańska gospodarka nie jest tak stabilna jak kiedyś, to i tak znajduje się wiele długości przed Chinami, Indiami czy Brazylią. Euro teoretycznie mogłoby się nadać, ale dla „południa” i w szczególności „wschodu” byłaby to taka zmiana, która niewiele wnosi. Chiński juan może sobie funkcjonować w rozliczeniach pomiędzy Pekinem a Moskwą. Co jednak z tego? Waluta ta byłaby nieakceptowalna dla państw zachodnich z przyczyn oczywistych.
Pełny powrót do normalności może nie jest możliwy, ale wciąż jesteśmy bliżej niż kilka miesięcy temu
Światowe status quo jest też o tyle trudne do zburzenia, że siła gospodarek wschodzących polega na tym, że robienie z nimi interesów jest dla zachodu wygodne, a nie niezbędne. Dobitnie pokazało to tempo, z jakim Europa była w stanie odciąć się od dużej części dostaw surowców z Rosji.
Po co wspominać o uwarunkowaniach politycznych, gdy mówimy o obecnym kursie dolara i skutkach ostatniej decyzji Fed? Koniec dolara w swojej dotychczasowej roli to scenariusz, który w ciągu ostatnich paru dni przewinął się nadspodziewanie często w debacie publicznej. Tymczasem tak naprawdę nic przesadnie istotnego się nie stało. Jeżeli spojrzymy na kurs amerykańskiej waluty w dłuższym okresie, to bardzo szybko dostrzeżemy jedną rzecz. Z polskiej perspektywy poziom przedkryzysowej względnej normalności to dolar kosztujący poniżej 4 zł.
Czy taki stan rzeczy jest jeszcze w ogóle do odzyskania? Trudno powiedzieć. Prawdopodobnie galopująca inflacja i ostatnie lata rozdawnictwa poczyniły już wystarczająco trwałe szkody. Nie należy jednak uderzać w dramatyczne tony dlatego, że któraś z głównych walut zmieniła swój kurs o kilka groszy. W czasach całej serii rozmaitych kryzysów to właściwie nic nadzwyczajnego. Obecne wahnięcia trudno nawet porównywać z wrześniowo-październikowym szczytem, w którym dolar kosztował 5 zł.