14 lutego to nie tylko Walentynki, ale i koniec konferencji bliskowschodniej. Polska dyplomacja cały czas dwoiła się i troiła, żeby tylko przypadkiem za dużo nie było o Iranie. Teraz współorganizatorzy wydali oświadczenie podsumowujące cały szczyt. Słowo „Iran” w dokumencie nie pada wprost, jednak łatwo znaleźć odniesienia do tego kraju, jeśli się poszuka.
Koniec konferencji bliskowschodniej kolejną porażką polskiej polityki zagranicznej
Kto mógł przewidzieć, że organizacja konferencji bliskowschodniej nie tylko narazi na szwank stosunki Polska-Iran, ale także realnie zaszkodzi interesom naszego kraju? Najprawdopodobniej wszyscy, z wyjątkiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz reszty rządu. Zgodnie z przewidywaniami, oraz najprawdopodobniej oczekiwaniami drugiego współorganizatora, cała konferencję przedstawiciele USA i Izraela przemienili w antyirański seans nienawiści.
Na łamach Bezprawnika padło już porównanie konferencji, jako prawdopodobnie największego upokorzenia Polski od czasu rozbiorów. Moim zdaniem, dużo lepszym podsumowaniem wysiłków naszego rządu byłaby słynna okładka Faktu wieńcząca mundial w Korei i Japonii w 2006 r. Przypomnijmy: „wstyd, żenada, kompromitacja, hańba, frajerstwo”. Trzy pierwsze epitety zawdzięczamy przede wszystkim wysiłkom naszych „sojuszników”. Amerykanie łajali Polskę w sprawie restauracji mienia żydowskiego, zapominając o tym, że tego typu roszczenia w 1960 r. Stany Zjednoczone wzięły na siebie. Do tego próbowali grozić Europie za kontakty gospodarcze z Iranem. Sporą dozę niezręczności zapewnił premier Izraela, Benjamin Netaniahu. Wskazać tu warto chociażby jego, skasowany, „wojenny” tweet.
Oświadczenie współprzewodniczących konferencji zawiera fragmenty, które łatwo odnieść do Iranu
Frajerstwo wydaje się być oczywiste. Polska nic kompletnie na organizacji konferencji nie zyska. Nawet wypłakiwane Amerykanom stałe bazy, skądinąd zupełnie nam niepotrzebne, to perspektywa bardzo odległa. Najprawdopodobniej tak samo, jak zniesienie wiz turystycznych dla Polaków przez USA. Warto przypomnieć, że tą ostatnią kwestią Stany Zjednoczone mamią kolejne nasze rządy lata. Chciałoby się wręcz powiedzieć: sukces jak zwykle. Warto jednak zastanowić się nad tym, dlaczego koniec konferencji bliskowschodniej to dla Polski hańba.
Odpowiedź właściwie możemy znaleźć w oświadczeniu współprzewodniczących konferencji na zakończenie szczytu. Iran nie jest w nim wymieniony z nazwy. Znaleźć jednak można kilka ewidentnych nawiązań do tego kraju. Oświadczenie wskazuje na siedem kluczowych tematów całego szczytu, które mają być w przyszłości tematem prac specjalnych grup roboczych. Przede wszystkim, spory nacisk został położony na ograniczenie rozprzestrzeniania pocisków balistycznych. Warto zadać sobie pytanie, jakie państwa w regionie mają szerszy dostęp do takich środków. Z całą pewnością nie chodzi o Izrael dysponujący bronią jądrową i środkami do jej przenoszenia. Nie chodzi również o Arabię Saudyjską chcącą rozwinąć swoje wojska rakietowe.
Współorganizowanie seansu nienawiści wymierzonego w przyjazny Polsce kraj to hańba polskiej dyplomacji
Także „przeciwdziałanie terroryzmowi i jego nielegalnemu finansowaniu” wydaje się być wymierzone w Iran. Chodzi o jego powiązania zarówno z Hezbollahem, jak i jemeńskimi Huti. Ten pierwszy nie tylko wspiera interesy Iranu w Syrii, ale również potencjalnie zagraża Izraelowi. Szyicka rebelia w Jemenie z kolei jest solą w oku kolejnego amerykańskiego sojusznika w postaci Arabii Saudyjskiej. Państwo to toczy obecnie, wspieraną do niedawna przez USA, wojnę w Jemenie. Ta popchnęła kraj w kierunku katastrofy humanitarnej. Ciekawić może kolejna kategoria: cyberbezpieczeństwo. Trzeba przyznać, że umiejętne korzystanie z Sieci przeciwko swoim rywalom na arenie międzynarodowej, to coś, co faktycznie można by Iranowi zarzucić. Byłby to nawet jakiś argument, gdyby nie to, że taki Izrael stosował w przeszłości identyczne metody przeciwko Irańczykom.
To właśnie rozdźwięk pomiędzy deklarowanymi wartościami a faktycznymi działaniami wiodących państw konferencji bliskowschodniej przesądza o hańbie polskiego rządu. Jak można poważnie deklarować zwalczanie ekstremizmu i przeciwdziałanie finansowaniu terroryzmu razem z krajami, które niemalże otwarcie to robią? Jak można deklarować poszanowanie praw człowieka i ochronę niesłusznie aresztowanych ramię w ramię z Saudami, którzy są właściwie wszystkim tym, o co dzisiaj oskarża się Iran? Fundamentalizm islamski, autokracja, nieszanowanie praw kobiet i mniejszości, przemoc wymierzona w dziennikarzy, agresywne posunięcia w rejonie Bliskiego Wschodu. I wreszcie: jak Polska chce zwalczać gwałtowny ekstremizm w sojuszu z państwami, które najbardziej w nowożytnej historii regionu przyczyniły się do pojawienia się i rozwoju tego zjawiska?
Największym zagrożeniem dla pokoju na Bliskim Wschodzie są obecnie poczynania Stanów Zjednoczonych
Warto przypomnieć, że Stany Zjednoczone islamską rewolucję w Iranie praktycznie same sobie wyhodowały. Najpierw obaliły razem z Brytyjczykami irański rząd dążący do nacjonalizacji tamtejszych zasobów ropy i gazu, by potem latami wspierać reżim szacha. Także później większość amerykańskich interwencji na bliskim wschodzie kończyło się źle. Przez lata Stany Zjednoczone miały interes w podsycaniu konfliktu Iracko-Irańskiego, sprzedawały też broń obydwu stronom. Pierwsza „Pustynna Burza” może i wyzwoliła Kuwejt spod irackiej okupacji jednak nie naruszyła rządów irackiego dyktatora. Za co gorzko zapłacili namówieni do wystąpienia iraccy Kurdowie.
Po atakach z 11 września 2001 r. wojska USA niby obaliły władzę talibów, jednak na tyle nietrwale, że teraz muszą z nimi negocjować. Inwazja na Irak z 2003 r. została przeprowadzona pod zmyślonym pretekstem posiadania przez Saddama Husseina broni masowego rażenia. W Syrii Amerykanie, razem z sojusznikami, ponieśli klęskę. Nie udało się im zmontować kolejnej zmiany rządów „ze złego dyktatora na dobrą demokratyczną opozycję”. Wcześniejszy sukces w Libii, z uwagi na ciągłą niestabilność sytuacji w tym kraju, można uznać za wątpliwy. Trudno zliczyć, ile osób ucierpiało na skutek amerykańskich posunięć na bliskim wschodzie w ostatnim półwieczu. Praktycznie każde państwo w rejonie Bliskiego Wschodu ma swoje grzeszki. Trzeba jednak przyznać, że to nie Iran stanowi dyżurnego agresora w tej mozaice wzajemnych powiązań oraz rozmaitych interesów.
Zawsze mogło być gorzej – demonstracja „irańskiej opozycji” w Polsce miała drugie dno
Trzeba przyznać, że Polska włożyła spory, nawet jeśli daremny, wysiłek w uniknięciu drastycznie antyirańskiej wymowy konferencji. W każdym razie, mogło być gorzej. Udało się na przykład nie dopuścić do głosu przedstawicieli irańskiej „opozycji”. Mowa o Narodowej Radzie Irańskiego Ruchu Oporu, znana także jako „Mudżahedini Ludowi”. Organizacja ta demonstrowała zresztą w Warszawie w trakcie konferencji, pod hasłem „Wolny Iran”. Wbrew deklaracjom, poparcia większego w Iranie nie mają, swego czasu wspierali Saddama Husseina w trakcie brutalnej wojny z własną ojczyzną. Jak łatwo się domyślić, organizacja obecnie dość mocno współpracuje ze Stanami Zjednoczonymi, które to są źródłem jej finansowania. Skądinąd organizacja ta ma w zwyczaju zwiększać stan osobowy na swoich demonstracjach opłacając zagraniczne wycieczki studentom, pod warunkiem wzięcia udziału w danym wystąpieniu politycznym.
Nie sądzę jednak, by miało to ostatecznie zniwelować w jakimś stopniu poczynione szkody. Rachunek zysków i strat na koniec konferencji bliskowschodniej wypada dla Polski bardzo niekorzystnie. O niezłych do tej pory stosunkach Polska-Iran możemy już chyba zapomnieć. Teoretycznie nie byłoby to nic strasznego, wszak nie mamy jako kraj strategicznych interesów na Bliskim Wschodzie innych, niż te, które ma cała Unia Europejska. Mowa, oczywiście, o kwestiach humanitarnych związanymi z uchodźcami. Przede wszystkim jednak, wbrew temu co głosi oświadczenie współprzewodniczących konferencji, nie mamy w regionie wspólnych interesów ze Stanami Zjednoczonymi. Tym bardziej nie ma takiej wspólnoty z Izraelem i Arabią Saudyjską.
Powiedzmy to otwarcie: ze Stanów Zjednoczonych żaden przyjaciel Polski
Polski rząd wciągnął nasz kraj w bliskowschodnią awanturę licząc na to, że w zamian będzie mógł zbić kapitał na stałej obecności amerykańskich żołnierzy w Polsce. Rzecz tym, że „Fort Trump” nie jest nam do niczego potrzebny. To jedynie gra obliczona na wieczne obawy Polaków przed agresywnymi działaniami ze strony Rosji. Polska nie jest jednak ani Ukrainą, ani nawet państwami bałtyckimi. Nie mamy żadnej liczącej się demograficznie mniejszości rosyjskojęzycznej, którą Kreml mógłby próbować grać przeciwko nam. Nie istnieje żaden potencjał do stworzenia w Polsce wojny hybrydowej. Trzeba również przyznać, że odkąd wojsko Ukrainy zaczęło stawiać faktyczny opór, odtąd postępy prorosyjskich separatystów utknęły w martwym punkcie.
Unia Europejska nie bez powodu dystansuje się od amerykańskiej wizji polityki bliskowschodniej. To z Unią Polska jest silnie związana gospodarczo i politycznie. Jeżeli szukać gdzieś potencjalnych sojuszników, to właśnie tam. W Unii, jakby nie patrzeć, jesteśmy na siebie mniej lub bardziej skazani a traktaty zapewniają, że głos Polski, nawet skłóconej z kim się tylko da, jakieś znaczenie ciągle ma. Tymczasem Stany Zjednoczone ewidentnie nie liczą się z naszym krajem. Wtrącają się w nasze ustawy, oczekują od nas rezygnacji ze współpracy z Huawei, raz za razem okazują brak elementarnego szacunku – słowem: zachowują się niczym ambasadorowie Rosji w XVIII wieku.
Decydenci stojący za naszą służalczą polityką zagraniczną, za ciągłym robieniem „łaski” Ameryce, powinni zdać sobie sprawę z jednej rzeczy. To, że za komuny Amerykanie wspierali ich środowisko wcale nie oznacza, że byli jakimiś wielkimi przyjaciółmi Polski. Także i wtedy USA miało swój określony interes. Może czas wreszcie zacząć patrzeć na swój?