Wyobraźmy sobie, że jakaś prywatna firma oferuje posłowi intratną posadę w zamian za głosowanie przez całą kadencję jak ta sobie zażyczy. Poseł na taki układ się godzi i się z niego faktycznie wywiązuje. Korupcja? Przestępstwo? Oczywiście. Dlaczego więc kupowanie głosów uważamy za coś zupełnie innego?
Dlaczego właściwie traktujemy partie polityczne jak święte krowy, którym wolno kupować sobie posłów?
Andrzej Gut-Mostowy i Grzegorz Piechowiak, niegdyś posłowie Porozumienia Jarosława Gowina, zostali właśnie wiceministrami w resorcie rozwoju i technologii. Lech Kołakowski nie tak dawno temu wrócił do Prawa i Sprawiedliwości i dostał stanowisko w Banku Gospodarstwa Krajowego, należącym do Skarbu Państwa. Właściwie nie powinno nas to dziwić. Kupowanie głosów intratnymi posadami nie stanowi w polskiej rzeczywistości politycznej nic nadzwyczajnego. Czy jednak aby na pewno tak właśnie być powinno?
Same polityczne transfery spełniają, wbrew pozorom, dość pożyteczną funkcję. Sprawiają, że scena polityczna staje się dynamiczna – możliwy jest na przykład upadek rządu, który utracił zaufanie ze strony społeczeństwa. Sami parlamentarzyści mogą podziękować za współpracę partii, której przychodzą do głowy pomysły sprzeczne z ich przekonaniami i wolą ich wyborców. Zapewniają więc pewną elastyczność konstytucyjnym wybrańcom narodu. Problem w tym, że wszystkie te zalety znikają, gdy pojawia się element zapłaty za taki transfer.
Wyobraźmy sobie, że posła na Sejm próbuje kupić prywatna firma, na przykład jakaś zagraniczna korporacja. W zamian za głosowanie zgodnie z życzeniem przedsiębiorstwa otrzyma intratną posadę w jednej ze spółek-córek naszej korporacji. Albo nawet nie sam poseł, a któreś z jego dzieci. Poseł przez całą kadencję sumiennie wywiązuje się z umowy głosując tak, jak mu jego biznesowy mocodawca każe. W takim przypadku niewątpliwie mielibyśmy do czynienia z przestępstwem.
Mowa odpowiednio o art. 228 i 229 kodeksu karnego: przestępstwach łapownictwa biernego i przekupstwa. Kto, w związku z pełnieniem funkcji publicznej, przyjmuje korzyść majątkową lub osobistą albo jej obietnicę podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8. Takiej samej karze podlega również ten, kto udziela albo obiecuje udzielić korzyści majątkowej lub osobistej osobie pełniącej funkcję publiczną w związku z pełnieniem tej funkcji.
Kupowanie głosów parlamentarzystów wypełnia przesłanki zastosowania przepisów art. 228 i 229 kodeksu karnego
Posłowie ewidentnie pełnią funkcję publiczną. Intratna posada, także dla wybranego pociotka, stanowi korzyść majątkową lub majątkową. Stanowisko wicepremiera wiąże się z dodatkowymi pieniędzmi, przede wszystkim jednak oznacza prestiż i udział w sprawowaniu władzy. Stanowiska w spółkach Skarbu Państwa to korzyść majątkowa tak oczywista, że nie ma nawet sensu zbytnio się nad nią rozwodzić.
Przesłanki zastosowania obydwu przepisów ewidentnie mogą mieć zastosowane także dla polityków. Dlaczego więc traktujemy w Polsce partie polityczne, jako niezapisany w kodeksie karnym wyjątek od reguły?
Kupowanie głosów pozwala partiom politycznym trwać u władzy. Z punktu widzenia partii opozycyjnych korupcja polityczna stanowi narzędzie, które może się przydać w przyszłości. Siłą rzeczy sami posłowie mogą zechcieć skorzystać z oferty tego czy innego stronnictwa. Cała kasta polityczna nie ma więc żadnego interesu w dostrzeganiu potencjalnej kolizji tej praktyki z prawem karnym.
Być może nawet znajdą sobie jakieś wygodne uzasadnienie w postaci mandatu wolnego. Przypomnijmy: zgodnie z art. 104 Konstytucji, posłowie i senatorowie nie są związani instrukcjami wyborców. Nie wiążą ich także złożone w toku kampanii wyborczej obietnice. Przyjęło się więc, że wybrańcy Narodu mogą ze swoim mandatem zrobić dosłownie co tylko chcą. Warto jednak zauważyć, że wciąż pozostają związani granicami prawa.
Żaden przepis nie wyłącza parlamentarzystów i partii politycznych spod obowiązywania przepisów kodeksu karnego dotyczących przekupstwa i łapownictwa. Patrząc na ich treść powinniśmy kupowanie głosów uznawać za poważne przestępstwa korupcyjne, ścigane z oskarżenia publicznego.
Ani mandat wolny, ani „reguły politycznej gry” nie powinny stanowić wymówki dla sprzedawania mandatu od swoich wyborców
Istnieje jednak kolejna wymówka, nieco bardziej wiarygodna. Pozyskiwanie politycznego poparcia w zamian za stanowiska to sposób sprawowania władzy stary jak historia cywilizacji. Znany był w starożytności, średniowieczu, czasach nowożytnych. Podobne praktyki znajdziemy jak świat długi i szeroki. Co ważne: nie tylko w państwach upadłych i kleptokratycznych, ale także w krajach z długą tradycją parlamentaryzmu i bogatą kulturą polityczną.
Można więc przyjąć, że kupowanie głosów to zachowanie mieszczące się w granicach swego rodzaju „zasad współżycia społecznego”. Z punktu widzenia polityków – jak najbardziej. Problem w tym, że takiego zachowania w żadnym wypadku nie aprobuje całość społeczeństwa. Utożsamianie w społecznej percepcji wybrańców narodu ze „złodziejami” nie wzięło się przecież znikąd. Warto pamiętać, że partie polityczne nie przekupują parlamentarzystów swoimi pieniędzmi, lecz synekurami stworzonymi za pomocą publicznego majątku.
Co więcej, kupowanie głosów parlamentarzystów nie przystaje nijak do koncepcji demokratycznego państwa prawnym. Nie wspominając nawet o zasadzie sprawiedliwości społecznej. Cały proceder może trwać przede wszystkim dlatego, że politycy – ci przekupujący i ci przekupywani – zapewnili sobie absolutną bezkarność.
Dlatego właśnie warto poruszać kwestię korupcyjnego charakteru kupowania głosów. Dopóki będziemy dawali sobie wmówić, że to normalny element gry politycznej, dopóty dalej będziemy finansować z publicznych pieniędzy ciepłe posadki politykom gotowym sprzedać swoich wyborców temu, kto zapłaci najwięcej.