Odbieranie dzieci rodzicom to temat, który wzbudza wiele emocji, zwłaszcza wśród emigrantów. Kraje Zachodu mają bardzo restrykcyjne zasady. Czy państwo powinno zabierać małolatów rodzinom? Jeśli tak, to jakim? Jeśli nie, to co w zamian?
Jak już zapewne wiecie, nie jestem zwolenniczką odbierania dzieci przez państwo – chyba, że przypadek jest naprawdę uzasadniony. Powody w rodzaju: bo matka była otyła… bo w domu było biednie… to tak naprawdę żadne powody. Ale na niedociągnięcia urzędnicze łatwiej zwrócić uwagę niż na to, kiedy zrobili coś dobrze. Wiadomo, rozdzielenie rodziny to dramat. Dzieci z nawet najbardziej patologicznych rodzin potrafią uciec z pogotowia opiekuńczego i wrócić do rodziców. Piją, biją, nieważne. To mama i tata.
Ale na Zachodzie (i na Północy) do sprawy podchodzi się inaczej. Dziecko nie jest własnością rodziców, właściwie nie jest niczyją własnością. Kiedy mu się dzieje krzywda, służby reagują szybko i często bardzo bezwzględnie.
Odbieranie dzieci
Największą zmorą Polaków w Norwegii bywa Barnevernet. Historie o tym, jak potrafią wpaść bez zapowiedzi do szkoły i odciąć dziecko od rodzica, są już legendarne. Dzieje się tak z różnych powodów: Norwegowie są między innymi bardzo przeczuleni na punkcie bezpieczeństwa małoletnich. Jeśli gdzieś małolat zostanie zakatowany, od razu odzywają się głosy, pytania „gdzie było państwo”. Co ciekawe, Anders Breivik też był na celowniku tej instytucji, ale postanowiła ona nie zabierać go matce. Falę krytyki po ujawnieniu tej informacji można sobie wyobrazić.
Miłością Polaków na emigracji nie cieszy się też ani niemiecki Jugendamt, ani brytyjskie Social Services. Obie te instytucje oskarżane są o to, że potrafią odebrać dziecko z byle powodu. Dla niektórych naszych rodaków danie dziecku klapsa nie oznacza, że się nad nim znęca. Służby są jednak innego zdania i za takie czyn potrafią momentalnie przenieść syna lub córkę do rodziny zastępczej. Zaczyna się wtedy rozpacz w mediach, prośby o pomoc, wzywanie Krzysztofa Rutkowskiego (który nawet wykradł jedno dziecko z norweskiego systemu opieki społecznej) i tym podobne. Ludzie się złoszczą, angażuje się rząd… ba, czasami padają ostre słowa. Milos Zeman posunął się nawet do tego, że nazwał Barnevernet Lebensbornem (nazistowską instytucją).
A oni milczą
Wszystkie te zachodnie instytucje nabierają jednak wody w usta, kiedy pyta się je „dlaczego”. Nie wolno im rozmawiać o szczegółach sprawy, więc czytelnik opiera się jedynie na domysłach oraz tym, co powiedzą mu rodzice. Nie wiemy więc, czy w danej rodzinie faktycznie nie dochodziło do aktów przemocy, do nałogowego picia alkoholu i tym podobnych wyskoków. Rodzic przecież nie przyzna się, że odebrali mu dziecko, bo pił i bił. Powie, że kochał, dbał, a dziecko nie płakało (lub płakało) w szkole i dlatego opieka się przyczepiła.
Oczywiście, to nie znaczy, że nie dochodzi do krzywdzących rodzinę pomyłek. Bywa i tak, że instytucja zdaje sobie sprawę z pomyłki i zwraca dziecko rodzicom – często straumatyzowane oraz wystraszone takim nagłym wyszarpnięciem poczucia bezpieczeństwa spod nóg. Czasami urzędy faworyzują tych ojców czy matki, którzy urodzili się w danym kraju i są jego obywatelami.
Zachód nie rozumie?
W Polsce trzeba się postarać, żeby odebrali nam dziecko. Przesłanką do tego może być przewlekła choroba alkoholowa, choroba psychiczna uniemożliwiająca zajmowanie się pociechą, przemoc fizyczna i psychiczna, zmuszanie dziecka do pracy, przestępstwa lub prostytucji. Czasami można stracić syna lub córkę dlatego, że samemu prowadzi się dość swobodny tryb życia i sprowadza do domu absztyfikantów. Chociaż to ostatnie nie zdarza się raczej często, jak praktyka pokazuje. Jednak w naszym kraju najpierw pojawia się nadzór kuratora, są rozmowy, próby nakierowania na właściwą drogę, kuratorowi mydli się w nieskończoność oczy i tak dalej. Na Zachodzie potrafią przerwać proces bardzo szybko.
Czego Zachód nie rozumie? Mentalności, która podpowiada, że rodzic może dyscyplinować dziecko w taki sposób, jaki uzna za słuszny. Nieważne, czy odbije się to małoletniemu czkawką. Zachód i Północ na klapsy nie pozwalają, nie lubią, gdy się narusza przestrzeń dziecka, potrafią też (jak Norwegia) krzywo patrzeć na pocałunki w usta (sfera erogenna). Uważają, że ciało dziecka należy tylko do niego.
Czy mają rację? Imigranci zarobkowi z Europy Środkowej i Wschodniej mają duży problem z przystosowaniem się do panujących tam zasad. Nagle oczekuje się od nich zmiany poglądu także w kwestii ich własnych dzieci.
Czy państwo powinno zabierać dzieci?
I tak, i nie. Potrzebna jest profesjonalna pomoc dla rodzin dysfunkcyjnych. W Norwegii czy w Niemczech mogą od razu wysłać rodzinę do psychologa, zaproponować rozwiązania, zasugerować pomoc. W przypadku przemocy ze strony ojca lub matki ofiarom oferuje się wsparcie oraz terapię. W Polsce wygląda to jednak nieco inaczej: często ten, który bije, utrzymuje także rodzinę i mówi, że bez niego zostaną na ulicy. To często prawda, dlatego bici starają się ukrywać siniaki, usprawiedliwiają, dają się nabierać na nieszczere przeprosiny. Tyle tylko, że zarówno w naszym kraju, jak i na Zachodzie, kiedy sprawa wyjdzie na jaw – dziecko przyjdzie do szkoły pobite, trafi do szpitala – nie ma zmiłuj, wpada opieka społeczna i zabiera małolata do pogotowia opiekuńczego.
Nie warto milczeć w takich sytuacjach, chociaż często wydaje się, że donos na sąsiada lub członka rodziny to najwyższa podłość. Czy nie jest jednak podłością pozwalać komuś na maltretowanie swoich bliskich? To nic, że się nie skarżą. Ofiary są zwykle zbyt zastraszone, żeby to zrobić. Jak reagować na przemoc domową, pisał już mój redakcyjny kolega Paweł.
Państwo powinno zabierać dzieci w momencie, gdy rodzice – mimo oferowanej pomocy – w dalszym ciągu prowadzą tryb życia zagrażający zdrowiu (także psychicznemu) i życiu ich dziecka. Nie powinno jednak tego robić, kiedy rodzic jest zbyt otyły lub biedny. Nie jesteśmy w Norwegii, która wręcza rodzinom plik pieniędzy, załatwia mieszkanie oraz pomoc – i za to wymaga podporządkowania się. Ale czasem, gdy sygnał jest alarmujący, nie powinno się to państwo wahać przed odebraniem dziecka do pogotowia opiekuńczego, chodzi wszak o jego życie.