Dlaczego ten tekst na Bezprawniku? Kiedyś selekcjoner reprezentacji Polski w piłce nożnej był drugą najważniejszą osobą w kraju, zaraz po prezydencie. Dziś sprawy trochę się zmieniły, wyżej jest Kamil Stoch, Robert Lewandowski, Friz, Jarosław Kaczyński, Kuba Wojewódzki, Magda Gessler, dopiero potem Paulo Sousa, Wersow, (pół godziny później…), Klaudia Halejcio i gdzieś za nią, na 65. pozycji pan prezydent Andrzej Duda.
Część dziennikarzy sportowych na informację o tym co robi w ostatnich dniach Paulo Sousa, zaczęła uderzać w ton „musimy spojrzeć prawdzie w oczy – jesteśmy piłkarskim trzecim światem„. To prawda, ale bardzo chciałbym, żebyśmy wszyscy pamiętali, że trenerskim trzecim światem jest też Paulo Sousa. Jego decyzja o rzuceniu wszystkiego z dnia na dzień i odejściu do Flamengo nie jest więc czymś, z czym od samego początku należało się liczyć. On nam nie robił łaski. To wyrobnik, który przyszedł do dobrze opłacanej pracy, a ta i tak go przerosła.
Żeby zostać selekcjonerem reprezentacji ze ścisłej czołówki, co do zasady trzeba być na zawodowym zakręcie. Żeby jednak zostać zagranicznym selekcjonerem reprezentacji Polski, trzeba być na trenerskim aucie. I takim kimś był Leo Beenhakker, który obejmując Polską przypłynął do nas – wprawdzie dokonując niemożliwego – jako zbawiciel karaibskiej wysepki, co do której w ogóle nie wiadomo było jakim cudem upchnięto na niej boisko. Pomimo względnie znanego nazwiska, obejmując Polskę był już tak bardzo stary, że Boruca ochrzaniał za niełapanie w ręce podań od obrońców, a Mirka Szymkowiaka testował na pozycji libero. Ale Beenhakker miał chociaż przeszłość i sukcesy. Zdecydowanie większym odrzutem trenerskim był w chwili obejmowania naszej kadry pan Paulo Sousa.
Natomiast był trenerem na miarę naszych możliwości
Paulo Sousa to średni trener bez większego trenerskiego dorobku. Gdzieś tam dawno temu zgarnął mistrzostwo Izraela i Szwajcarii z klubami, które do tytułów były i tak de facto predestynowane. Każda jego przygoda z poważniejszą trenerką przebiegała następnie według tego samego scenariusza: brak namacalnego sukcesu, konflikty w zespole, ekspresowa zmiana pracodawcy. Sousę ciężko było nawet nazwać trenerem, który buduje, kładzie podwaliny jakiegoś większego projektu. Nie trzeba przecież od razu wygrywać Ligi Mistrzów, by zbudować sobie renomę. Sarissimo było wielbione na długo zanim Sarri trafił do Chelsea. U Sousy spuścizny nie było jednak żadnej. Przychodził do klubu, coś tam wygrał, coś tam przegrał i wylatywał po sezonie, góra dwóch, bo projekt wprawdzie płynął na powierzchni, ale zmierzał donikąd. Daj Boże bez aury skandalu, jak miało to miejsce w Girondins Bordeaux.
Czy Sousa jest słabym trenerem? Tak. Ale Polska nigdy nie mogła sobie pozwolić na lepszego trenera. Niestety, ale jako reprezentacja narodowa mamy dwie szanse. Albo jakimś cudem narodzi nam się „polski Mourinho”, może w postaci Marka Papszuna, może Łukasza Piszczka, albo musimy rotować w trenerskich odrzutach/emerytach z zagranicy, mając nadzieję, że ktoś odpali. Tak jak naprawdę dobry trener Otto Rehhagel czując, że powoli ucieka mu piłkarski świat, wybrał już raczej spokojną emeryturę z reprezentacją Grecji i z rozpędu machnął z nimi Mistrzostwo Europy.
Boniek zatrudniając Sousę popełnił kilka błędów. Przede wszystkim tragiczny był moment zatrudnienia nowego selekcjonera. Personalnie jednak postać odpowiadała na ówczesne apele kadry i kibiców. Zawodnicy dostali kogoś, kto miał jakąś piłkarską karierę, kto widział w życiu coś poza Truskolasami i Płockiem, a dorobkiem trenerskim – mimo wszystko – przewyższał Brzęczka, Nawałkę czy Fornalika. A że facet sam w sobie jest cienkim trenerem, bez dorobku, stylu, filozofii… Cóż, taka nasza i reprezentacyjna zarazem rzeczywistość, Jurgen Klopp i Diego Simeone nie byli zainteresowani.
Paulo Sousa nie poradził sobie z reprezentacją Polski
Raz jeszcze. Niektórzy gotowi są uwierzyć, że Paulo Sousa porzucił reprezentację Polski, bo tacy jesteśmy biedni i kiepscy. Że to w sumie cud i akt łaski, że taki uznany szkoleniowiec zechciał 3 razy w roku przylecieć do Warszawy i powiedzieć, czy obok Lewego ma biegać Świderski lub Piątek.
No jesteśmy przeciętni, ale jakby Janasowi czy Engelowi powiedzieć, że mają do dyspozycji bramkarza Juventusu, podstawowego obrońcę i pomocnika z drużyn Premier League, pół kadry z Serie A, gwiazdę Napoli oraz najlepszego piłkarza świata, to ci pewnie by się popłakali ze szczęścia, a już na pewno zrobili sobie miesiąc bez alkoholu. Tak dla pewności.
Jako kibic przeciętnej drużyny oczekuję więc, że gorsze drużyny prawie zawsze będziemy ogrywać jak leszczy, przeciętne co do zasady też będziemy ogrywać, bo my mamy Lewego, a one nie, no i czasem wygramy też z lepszymi, w końcu dlatego kochamy piłkę. Czy to naprawdę takie ambitne?
Paulo Sousa nie umiał wygrywać z nikim poza Albanią, Andorą i San Marino. To tak jakby Andrzej Gołota umiał pobić tylko ośmiolatka, sześciolatka i – z uznaniem dla Albanii – czternastolatka, który oglądał wszystkie części Karate Kid. Sousa w prezencie dostał turniej międzynarodowy, na którym się skompromitował przegrywając ze Słowacją i Szwecją, które na papierze wypadają o wiele gorzej od Polski. A jeśli drużyna wypada gorzej na papierze, a lepiej na trawie, to w moim pojmowaniu futbolu (coś tam śledzę) jest to jednak duża wina trenera. Nie zawsze i nie wszędzie. Ale w tym wypadku chyba jednak tak.
Dlaczego tak? Ano choćby dlatego, że drużyna pod względem efektywności zanotowała znaczący regres względem poprzedników. Nawałka w 2018 roku już czytelnie obnażył swoje słabości, a niedoświadczony Brzęczek był na dodatek niedostatecznie charyzmatyczny w roli selekcjonera, co też jest ważne. Czasem na siwym międzynarodowym włosie, można zrobić lepsze wrażenie złudnej kompetencji, niż na ponurej polskiej diastemie. Ale oni przynajmniej nie mieli problemów z ogrywaniem drużyn gorszych od Polski. I tych przeciętnych zwykle też nie. Czy Paulo Sousa zrobił cokolwiek, by zarzucić mu niebywałe starania w swojej karierze , lecz niefortunny zbieg okoliczności? Nie, nie chciało mu się nawet pozorować pracy selekcjonera poprzez aktywne śledzenie zawodników kadry w akcji.
Mając to wszystko na uwadze – lenistwo selekcjonera, katastrofę na Euro 2020 – w Polsce w lipcu 2021 roku rozgorzała debata o tym, czy aby nie powinniśmy pogonić Portugalczyka, który ewidentnie sobie nie radzi. I wtedy my, głupie Polaczki, masowo sobie odpowiedzieliśmy – na ulicach, w pubach, w tramwajach, na Twitterze – że umów trzeba dotrzymywać, a Portugalczykowi obiecaliśmy przecież walkę o Mundial.
Paulo Sousa, ty leszczu
I ta walka przebiegła przeciętnie. Jakimś cudem udało nam się załapać na baraże w ich najbardziej parszywej formie, choć do samego końca eliminacji drżeliśmy o wynik, ustępując nawet gorszej – żeby nie powiedzieć: znacznie gorszej – reprezentacji Węgier. Sousa ograł w zasadzie tylko te drużyny, które oklepalibyśmy mając na ławce nawet selekcjonera Bońka. Lub jego ciotkę z Lublina.
Żeby awansować na Mundial, musimy teraz pokonać dwóch rywali. Szczęśliwie wylosowaliśmy najsłabszą w stawce Rosję, która pewnie i tak byłaby zbyt trudnym rywalem dla Sousy. I może dlatego stracił zainteresowanie projektem całkowicie, polecając swoim agentom znalezienie nowego pracodawcy.
Z klubowego punktu widzenia piłka reprezentacyjna to zadupie futbolu. Stąd się już z reguły, choć oczywiście są też liczne wyjątki, do wielkich klubów nie wraca. Dlatego ja nie wierzę, że włodarze brazylijskich klubów przeszukiwały europejskie reprezentacje narodowe w poszukiwaniu selekcjonera. Nie, to najprawdopodobniej agenci Paulo Sousy szukali dla niego nowego pracodawcy – zwłaszcza, że jego nazwisko było ostatnio w mediach łączone z kilkoma klubami – i najwyraźniej misja ta skończyła się powodzeniem.
Czego nas uczy historia Paulo Sousy?
Paulo Sousa jest niepoważnym człowiekiem i epizod z reprezentacją Polski jest tylko jedną kartą w pięknej księdze jego przywar i porażek. Prawdopodobnie popełniliśmy (a konkretnie: Zbigniew Boniek popełnił) błąd konstruując kontrakt z selekcjonerem, który wygrzewał się na plaży, zamiast wykonywać swoją pracę. Prawdopodobnie nie zawarliśmy właściwych klauzul, by zablokować porzucenie naszej drużyny w połowie eliminacji do Mundialu. Być może – z wypiekami czekam na wieści – zaraz Sousa wyląduje we Flamengo, a my nie będziemy mogli się uwolnić od kontraktów kilku bezużytecznych pracowników jego sztabu. Takich wiecie, że prezes Flamengo powie „eee, na co nam on, mamy fajnego chłopaka na miejscu”, a prezes Boniek się wstydził zakwestionować.
Dla mnie jednak ważne jest to, żebyśmy z tej historii wynieśli nie tylko emocje, ale też naukę. Naturalne jest, że teraz opinia publiczna będzie się kierować maksymą „lepsze polskie gówno w polu, niż fiołki w Neapolu” – przynajmniej do czasu aż kolejny selekcjoner spektakularnie nie da rady się zakwalifikować na Euro 2024, a na Euro 2024 nie biorą tylko takich drużyn, z którymi jest w stanie wygrać Paulo Sousa.
Historia Paulo Sousy uczy nas, że:
- Trener z zagranicy też może być gówniany. Dlatego nie podpalajmy się magią nazwisk, róbmy surowe kontrakty i nie bójmy się ich egzekwować.
- W Polsce też nie mamy za dobrych trenerów i niech gamoń Sousa tego faktu nie zaciera.
- Paulo Sousa był kiepskim selekcjonerem, jego styl i osiągnięcia w XXI wieku plasują go gdzieś między Stefanem Majewskim a Franciszkiem Smudą.
- Druga kadencja Zbigniewa Bońka była bardzo słaba, obfitowała w kilka kosztownych dla polskiego futbolu i Roberta Lewandowskiego pomyłek personalnych.
- Flamengo od stycznia 2018 roku miało 8 trenerów. Sousa jest pod ten klub stworzony.
- Błagam, wyzbądźmy się kompleksów. Sousa odszedł, bo dostał lepszą propozycję, ale też szansę na zachowanie twarzy. Nie bójmy się jednak mówić – przed sobą i przed światem – że kosztował nas Euro, pewnie Mundial i nie wniósł absolutnie nic wartościowego do polskiej piłki.
- Nie jest powiedziane, że Sousa nie wyświadczył nam przysługi. Decyzja o wyborze nowego trenera powinna być jednak mądra. Autokar czasem jednak musi pojechać do tyłu, żeby móc pojechać szybko do przodu.
Fot. tytułowa: Mikolaj Barbanell / Shutterstock.com