Wicepremier Jacek Sasin zapowiedział, że rząd wprowadzi podatek od nadmiarowych zysków spółek energetycznych. Stawka będzie bardzo wysoka, bo wyniesie aż 50 proc. Teoretycznie miałoby to ulżyć Polakom łupionym na wysokich cenach nośników energii. Jest tylko jeden problem: obywatele nie zauważą większej różnicy, bo zyski z nowego podatku i tak trafią do budżetu państwa.
Trudno żałować zysków państwowych molochów, ale co z prywatnymi przedsiębiorcami?
Ceny gazu, energii elektrycznej i węgla spędzają sen z oczu Polaków. Dotyczy to zarówno gospodarstw domowych szykujących się na trudną i drogą zimę, jak i przedsiębiorców zagrożonych plajtą. Rządzący dostrzegli istnienie problemu. Zaproponowanym przez wicepremiera Jacka Sasina rozwiązaniem miałby być nowy podatek od nadmiarowych zysków.
Trzeba przyznać, że podobne rozwiązania wprowadziły już Włochy i Węgry. Prace nad takim podatkiem prowadzi Wielka Brytania, a jego temat pojawił się w dyskusjach toczonych w Niemczech i Stanach Zjednoczonych. Polski podatek od nadmiarowych zysków ma jednak jedną szczególną cechę. Ma mieć wyjątkowo wysoką stawkę, bo aż 50 proc. Płaciłyby go zarówno przedsiębiorstwa państwowe, jak i firmy prywatne.
Warunkiem objęcia tym podatkiem wydaje się prowadzenie działalności w szeroko rozumianej branży paliw kopalnych i energetyki. Pewności na razie nie ma, bo w mediach krążą sprzeczne informacje na ten temat. Wiadomo za to, że rządzący chcą, by podatek objął te spółki, które w 2022 r. wypracowały zysk przekraczający o 20 proc. średnią z ostatnich trzech lat.
Tutaj już możemy dostrzec pierwszy poważny problem z tą konstrukcją. Inflacja konsumencka w sierpniu wyniosła 16,1 proc. To jednak nic w porównaniu ze wskaźnikiem inflacji producenckiej, który w tym samym miesiącu wyniósł 25,5 proc. rok do roku. Warto przy tym wspomnieć, że najprawdopodobniej do szczytu trochę nam brakuje. Podatek od nadmiarowych zysków można więc zapłacić nawet wtedy, gdy w praktyce uzyskuje się mniejsze zyski niż w ubiegłych latach.
Prawdę mówiąc, nie mam nic przeciwko odpiłowaniu państwowego molocha pod kierownictwem Daniela Obajtka z krociowych zysków uzyskiwanych kosztem zwykłych Polaków i polskich przedsiębiorców. Orlen to przecież nie tylko koncern paliwowy i wydawca prasy lokalnej, ale także takie koncerny jak PGNiG czy Energa. Nie sposób jednak nie zauważyć, że wrzucanie do tego samego worka także mniejszych firm bez udziału państwowego kapitału także jest przejawem łupienia Polaków.
Podatek od zysków nadzwyczajnych przyniesie rządzącym dodatkowe środki na przedwyborczy socjal
Wydawać by się mogło, że podatek od nadzwyczajnych zysków to kolejna wariacja na temat uwspółcześnienia podatku domiarowego. Wydawać by się mogło, że jeśli rządzący zdecydują się na taki krok, to względem rynku nieruchomości. Tymczasem mamy tutaj pewną niespodziankę. Czyżby więc wzorce postępowania rodem z PRL wracają do łask? Niekoniecznie.
Na szczególną uwagę zasługuje ta część rządowych zapowiedzi, w których pada deklaracja dotycząca wykorzystania środków z nowej daniny. Podatek od nadzwyczajnych zysków ma bowiem dość konkretne przeznaczenie. Wyjaśnił to Jacek Sasin: „Te pieniądze w całości będą pokryte na ulżenie Polakom w tym trudnym momencie spowodowanym kryzysem, wojną na Ukrainie, ale również polityką klimatyczną i energetyczną Unii Europejskiej”.
Pomińmy typowe dla rządowej propagandy zwalanie winy na wszystkich dookoła i skupmy się na pierwszej części wypowiedzi wicepremiera. Owszem, rząd za pomocą nowego podatku pozyska od przedsiębiorstw 13 mld zł, które pochodzą ze zbójeckich cen oferowanych dzisiaj Polakom. Tyle tylko, że pieniądze te powędrują nie z powrotem do gospodarstw domowych i przedsiębiorców. Trafią do budżetu państwa.
Tym samym rządzący będą mieli dodatkowe środki na lansowanie się dalej socjalnym eldorado przed przyszłorocznymi wyborami. Być może zorganizują za te pieniądze jakieś „wakacje rachunkowe”. Być może znowu postanowią przeznaczyć je na jakiś typowy transfer socjalny. Takie posunięcia mają jednak charakter proinflacyjny. To znaczy: wydłużają proces rozwiązywania problemu. Trudno więc powiedzieć, by były w długim okresie jakoś specjalnie korzystne dla Polaków.
Co więcej, rządzący mogliby po prostu kazać kierowanym przez siebie energetycznym molochom poobniżać ceny. Tutaj rzeczywiście obywatele uzyskaliby jakieś korzyści. Oczywiście politycy obozu rządzącego zaczną się tłumaczyć, że przecież tak nie wolno, bo przepisy Unii Europejskiej nie pozwalają. Warto sobie jednak zadać pytanie: od kiedy ten rząd tak się przejmuje prawem unijnym? Zwłaszcza że z pewnością w trakcie kryzysu Komisja Europejska patrzyłaby łagodniej na środki nadzwyczajne podejmowane w trakcie kryzysu.