Polskie uniwersytety niewiele znaczą na świecie – to trzeba powiedzieć sobie wprost. I już nawet nie chodzi o słynny ranking szanghajski, w którym znalazły się tylko dwie uczelnie z naszego kraju (zajmując mało zaszczytne miejsca w czwartej i piątej setce). Chodzi o to, że polskie uniwersytety mentalnie zostały jeszcze w XIX i XX w. Uczelnie państwowe mają zresztą jeszcze jeden problem – pod względem oferty edukacyjnej zaczynają je wyprzedzać uczelnie prywatne.
Programy studiów tworzone dla profesorów a nie studentów
To chyba jeden z największych problemów dręczących polskie uniwersytety (oczywiście poza kwestią finansowania, ale to temat na osobną dyskusję). Już nie chodzi nawet o przeładowanie programów (zdarza się, że studenci muszą wyrobić więcej przedmiotów ogólnouniwersyteckich niż tych, które są bezpośrednio związane ze studiowanym przez nich kierunkiem). Jeszcze gorsze jest to, że spora część przedmiotów jest tworzona na potrzeby kadry akademickiej. Czyli po to, by wykładowcy mogli prowadzić określoną liczbę zajęć. A że często zainteresowania naukowe kadry na niektórych kierunkach w znaczącym stopniu pokrywają się ze sobą, to później studentom serwowana jest przedziwna mieszanka przedmiotów. Niby zgodna z kierunkiem, niby na temat, ale tak naprawdę – wciąż przekazująca ten sam pakiet wiedzy. Nierzadko zmienia się tylko prowadzący, nazwa przedmiotu i 2-3 tematy zajęć.
Polskie uniwersytety mentalnie pozostały w okolicach XIX/XX w.
Nie da się też ukryć, że często program poszczególnych zajęć nijak ma się do aktualnego stanu wiedzy. Na wielu kierunkach (szczególnie ekonomicznych, informatycznych, przyrodniczych, ścisłych) wykładowcy spokojnie powtarzają to, co było wiadomo już dawno temu. I w porządku. Tyle że jednocześnie nie kwapią się do podzielenia się ze studentami uaktualnioną wiedzą naukową. Oczywiście są chlubne wyjątki, ale niestety rozdźwięk między rzeczywistością a nauczaną teorią bywa naprawdę spory. Niestety, mam zresztą wrażenie, że im bardziej dany kierunek jest związany z jakimikolwiek nowymi technologiami, tym gorzej. Potwierdzą to pewnie nie tylko studenci informatyki, ale też dziennikarstwa czy marketingu.
Uniwersytety to nie szkoły zawodowe. W porządku, ale to nie znaczy, że nabyta wiedza ma być bezużyteczna
W dyskusji na temat kondycji polskich uniwersytetów często jedna strona używa argumentu „uniwersytety to nie szkoły zawodowe”. Za tym stwierdzeniem kryje się na ogół myślenie o roli uniwersytetu jako ośrodka wymiany myśli i kształtowania dyskusji. Miejsca, w którym nacisk kładzie się na poszerzanie horyzontów. I o ile sama zgadzam się z tym postrzeganiem roli uniwersytetu, o tyle nie rozumiem, czemu ma to być jedyna rola takich ośrodków. I dlaczego dyskusja i wymiana myśli nie miałaby obejmować też zagadnień nieco bardziej interesujących np. potencjalnych pracodawców. Poszerzanie horyzontów nie zawsze musi polegać wyłącznie na analizie abstrakcyjnych problemów.
Uczelnie prywatne bez problemu prześcigną polskie uniwersytety, jeśli nic się nie zmieni. Reforma Gowina nie wystarczy
Reforma Gowina ma swoje dobre strony (niektóre pomysły wydają się nawet sensowne). Obawiam się jednak, że niewiele się zmieni jeśli chodzi o kondycję polskich uniwersytetów. Już wkrótce może okazać się, że prymat zaczną wieść uczelnie prywatne – i absolutnie mnie to nie zdziwi. Coraz częściej niepubliczne ośrodki mają dobry program (skrojony też pod potrzeby pracodawców). Ba – taką samą kadrę jak polskie uniwersytety, a do tego dobre zaplecze techniczne i wyposażenie. Mit o prestiżu państwowych uczelni upada. Prywatne, mimo że każą sobie płacić, są jednocześnie w stanie zagwarantować studentom kontakt z potencjalnymi pracodawcami (warsztaty, spotkania, praktyki itd.). Na uczelnie niepubliczne coraz częściej idą osoby, które pragmatycznie podchodzą do dalszej edukacji. Z jednej strony rozumieją, że studia to coś o wiele więcej niż specjalistyczny kurs, z drugiej – nie chcą marnować kolejnych lat na coś, co nie przełoży się w żaden sposób na późniejsze zarobki.
Na spadek prestiżu uniwersytetów składa się kilka czynników, w tym m.in. fakt, że na studia może obecnie pójść większość osób ze zdaną maturą. Większość – bo niektórych zwyczajnie nie będzie stać lub będą zmuszeni, z różnych powodów, zrezygnować z dalszej edukacji. Zasadniczo jednak nie ma żadnego problemu. Wystarczy zdać maturę. I to często na jakimkolwiek poziomie. A to przekłada się też potem na poziom zajęć uniwersyteckich; wykładowcy muszą równać do osób o niższym poziomie.
Zmiana postrzegania
I to wszystko jest prawda, ale mam wrażenie, że polskie uniwersytety nie chcą dostrzegać swoich własnych błędów. Przestarzałych programów, często zbyt rozbudowanej kadry, oderwania od realiów rynku pracy, zbyt rzadkiej współpracy z przedsiębiorcami. Przecież prościej jest stwierdzić, ze to wina systemu. Że na uczelnie prywatne wybierają się tylko te osoby, które nie radziły sobie w szkole lub którym zależy wyłącznie na dyplomie.
I jednocześnie nie zauważać, że to właśnie uczelnie prywatne zdobywają powoli przewagę. I to dzięki temu, że ich władze potrafią lepiej odgadnąć oczekiwania młodych (choć nie tylko) ludzi.