Brzmi poważnie, ale dla obserwatorów branży to raczej kolejny rozdział w dobrze znanej historii. Uber od lat balansuje na granicy innowacji i kontrowersji, bo z jednej strony zmienił sposób, w jaki korzystamy z transportu, z drugiej wielokrotnie był oskarżany o ignorowanie przepisów, praw pracowników czy pasażerów.
Czytaj też: Chciwość Ubera nie zna granic. Zapłać 5 zł albo najpierw obwiozą twój obiad po całym mieście
Tym razem zarzuty dotyczą podstawowej kwestii: równego traktowania ludzi, niezależnie od ich stanu zdrowia czy ograniczeń ruchowych. Według Departamentu Sprawiedliwości kierowcy Ubera mieli systematycznie odmawiać przewozu osobom poruszającym się na wózkach czy korzystającym z psów asystujących. Do tego dochodzą skargi na dodatkowe opłaty, takie jak „koszty sprzątania” związane z przewozem psa przewodnika czy opłaty za anulowanie kursu, kiedy klient został po prostu odrzucony. Niektórzy kierowcy mieli też zachowywać się wobec pasażerów w sposób obraźliwy i poniżający.
Sprawdź polecane oferty
RRSO 20,77%
Kiedy technologia, zamiast niwelować bariery, je pogłębia
Uber przez lata chwalił się, że dzięki jego aplikacji transport stał się „dla wszystkich” – tańszy, łatwiej dostępny, szybciej organizowany. Teoretycznie właśnie osoby z niepełnosprawnościami powinny być jednymi z największych beneficjentów takiej rewolucji. Zamiast mozolnie zamawiać taksówkę przez centralę, wystarczy kilka kliknięć w smartfonie. W praktyce okazuje się jednak, że technologia nie rozwiązała wszystkich problemów – a wręcz stworzyła nowe.
W klasycznej korporacji taksówkowej istnieje struktura, nadzór i system skarg. Kierowca, który odmówi przewozu psa przewodnika, może stracić licencję. W Uberze, gdzie każdy jest „niezależnym partnerem”, a nadzór sprowadza się do automatycznych ocen w aplikacji, trudno egzekwować elementarne prawa pasażera.
Słabość modelu gig economy
To nie pierwszy raz, gdy gig economy – czyli gospodarka oparta na doraźnych zleceniach i aplikacjach – odbija się czkawką. Kierowcy czy kurierzy formalnie nie są pracownikami, więc obowiązki firmy wobec nich i wobec klientów są rozmyte. Uber chętnie podkreśla, że to tylko „technologiczna platforma łącząca strony rynku”. Ale kiedy pojawiają się zarzuty dyskryminacji, nagle widać, że platforma nie jest neutralnym pośrednikiem – tylko faktycznym operatorem całego systemu.
Podobne sprawy w przeszłości dotyczyły chociażby Amazon Flex, DoorDash czy innych aplikacji działających na podobnym modelu. Zawsze pada to samo pytanie: gdzie leży granica odpowiedzialności? Czy gigant technologiczny ma realnie pilnować, jak zachowują się jego podwykonawcy, czy może udawać, że to „nie jego problem”?
Pozew Departamentu Sprawiedliwości to nie tylko kwestia ewentualnej grzywny czy odszkodowań. Stawką jest reputacja. Uber od lat próbuje udowodnić, że dorósł do roli stabilnej, poważnej korporacji – notowanej na giełdzie, współpracującej z samorządami, wchodzącej w projekty związane z transportem publicznym. Wizerunek firmy, która pozwala poniżać osoby z niepełnosprawnościami, całkowicie kłóci się z tym obrazem.
Jeśli sąd przyzna rację Departamentowi Sprawiedliwości, Uber będzie musiał wdrożyć konkretne zmiany: lepsze szkolenia dla kierowców, skuteczny system zgłaszania i karania nadużyć, a może nawet specjalne procedury dla pasażerów z niepełnosprawnościami. Na krótką metę będzie to kosztowne, ale długofalowo może uratować firmę przed jeszcze większym kryzysem.
Lekcja dla całej branży
Sprawa Ubera to także sygnał dla innych firm z sektora nowych usług: nie wystarczy być „aplikacją”. Jeśli na twojej platformie dochodzi do łamania prawa, to ty odpowiadasz za system, który to umożliwił. Regulatorzy w USA – a zapewne w ślad za nimi także w Europie – coraz uważniej przyglądają się gigantom technologicznym. I coraz częściej traktują ich nie jako innowatorów, lecz jako podmioty, które muszą spełniać takie same standardy jak tradycyjne firmy.