Prawo internetu. Jak NIE trafić do więzienia z powodu YouTube i Allegro

Prawo Technologie Dołącz do dyskusji (392)
Prawo internetu. Jak NIE trafić do więzienia z powodu YouTube i Allegro

Wielu może się ze mną sprzeczać, wskazując chociażby pokaźną listę antybiotyków, reaktory jądrowe i filmy przedstawiających lądowanie na księżycu. Niewykluczone zresztą, że słusznie, ale z mojej perspektywy największym, najwspanialszym wynalazkiem XX wieku jest Internet. A to z kolei stawia naturalne pytanie o prawo internetu.

Ta międzynarodowa sieć zmieniła cały nasz świat, nie tylko zresztą elektroniczny. Zmieniła, bez cienia wątpliwości, na lepsze, pozwalając na swobodną jak nigdy wymianę wiedzy, poglądów i informacji. Mogę tylko zgadywać ilu przestępstwom, aferom, a może nawet wojnom zapobiegł fakt, że nagle kilkumiliardowa rzesza ludzi może swobodnie wymieniać, a nawet kształtować opinie.

Oczywiście Internet przyniósł też wiele negatywnych zjawisk. I wcale nie mam tu na myśli – przynajmniej nie w pierwszej kolejności – influencerów z Instagrama.

Internet dał nam anonimowość, tak w dobrym i złym spośród jej aspektów. Rzadko kiedy pełną, czasami jej ułudę, natomiast chyba właśnie ta anonimowość uwolniła w użytkownikach sieci również te najgorsze instynkty. Wątpliwe moralnie, a czasem nawet zwyczajnie nielegalne. Choć internautom jeszcze do niedawna trudno było w ten fakt w ogóle uwierzyć (bo przecież sieć to takie „życie na niby”), niejeden wybryk w Internecie mógł skończyć się rozprawą sądową, wizytą funkcjonariusza policji, a w najbardziej tragicznym z wypadków, które doprowadzały do rodzinnych tragedii – czasową konfiskatą domowej elektroniki.

I prawo internetu: nie jesteśmy anonimowi

Kiedy już okazuje się, że świat wirtualny jest – szczególnie od kilku lat – brutalnie osadzony w rzeczywistości, przyłapany na gorącym uczynku internauta sam zaczyna się czuć ofiarą. Ofiarą braku anonimowości w sieci, w której złudzeniu był przez lata utrzymywany. Rachunkiem za światło – prawo internetu.

Dlatego też najlepszą metodą unikania konfliktów z prawem w Internecie, jest uzmysłowienie sobie, że w sieci nie jesteśmy anonimowi. Że przy odrobinie wysiłku i zasobów można dowiedzieć się kto napisał dany post lub wgrał pliki do na międzynarodowe serwery. Ta fałszywa zasłona niestety popycha do tego, czego w normalnych okolicznościach publicznie nigdy byśmy nie powiedzieli, ani nie zrobili.

Przez szacunek do komputerowych ekspertów, nie ośmielę się stwierdzić, że anonimowości w Internecie w ogóle nie ma. Ale jej zakres jest stosunkowo niewielki, korzystanie z niej wymaga szeregu kompetencji, zaś determinacja służb w ściganiu cybeprzestępcy z reguły uzależniona jest od skali naruszenia. Jeżeli na przykład planujemy przeprowadzić zamach terrorystyczny, to z reguły amerykańskie służby są w tej kwestii bardzo zdeterminowane. Jeżeli zeskanujemy książki i wrzucimy je na popularnego „Chomika” – już troszkę mniej.

Szyfrowanie, VPN, TOR, Linux, Bitcoin, dobry router, chodzenie w czapeczce i ciemnych okularach do kawiarenki internetowej w innym mieście i wyrzucanie do kosza na śmieci telefonu wraz z kartami SIM (zarejestrowanych oczywiście na mołdawskiego „słupa”) zaledwie po kilku megabajtach transmisji internetowej naturalnie zwiększają nasze szanse na zachowanie w sieci względnej anonimowości. Ponieważ statystyki podpowiadają, że przeciętnym czytelnikiem Bezprawnika jest 35-letnia kobieta z wyższym wykształceniem i pracą w warszawskiej korporacji, pozwolę sobie jednak założyć, że nasz typowy czytelnik nie handluje bronią, ludzkimi organami, zaś skala jego problemów jest diametralnie inna. Jeżeli kogoś tym upraszczającym założeniem obraziłem – przepraszam.

II prawo internetu: sztuka obrażania

Na potrzeby dyskusji, sięgnijmy po przykład z bardziej tradycyjnego podwórka. Przyjmijmy, że zapomnieliśmy się, nadeszła chwila zaćmienia, moment nieuwagi, gorszy dzień, zła pogoda za oknem i zdecydowaliśmy się anonimowo obsmarować na forum dyskusyjnym panią stomatolog, która prowadzi gabinet konkurencyjny do naszego gabinetu stomatologicznego. Załóżmy, że pani stomatolog do tego postu w jakiś sposób dotarła, a ponieważ jest osobą powszechnie znaną ze swojej małostkowości, bardzo zirytowały ją ochoczo wyliczane przez nas określenia jej praktyki, takie jak „zezowata”, „kompletnie nieprofesjonalna” i „podnosząca swoje przybory wprost z podłogi”.

Pani stomatolog kontra prawo internetu

W normalnych okolicznościach doradzałbym pani stomatolog wystąpienie z powództwem cywilnym w związku z tak zwanym naruszeniem dóbr osobistych. Problem jest natomiast taki, że dentystka staje w tym wypadku przed bardzo trudną i niekomfortową sytuacją, w której jedyne co wie o autorze wypowiedzi na forum to fakt, że podpisał się jako „Życzliwy”. Obecnie prawo nie przewiduje łatwej możliwości walki z tego typu sytuacjami w drodze procesu cywilnego.

Kilka lat temu miałem okazję uczestniczyć w konsultacjach społecznych dotyczących instytucji „ślepego pozwu„. Zastępca Rzecznika Praw Obywatelskich, a w owym czasie była to sama Sylwia Spurek, zaprosiła kilkanaście osób i organizacji, które mogły coś ciekawego i merytorycznego wnieść do dyskusji na ten temat (oraz mnie). Ślepy pozew miałby być instytucją procesu cywilnego, która po dokonaniu oceny zasadności powództwa, przenosi na sąd obowiązek ustalenia tożsamości pozwanego. Kiedy szedłem na spotkanie, wydawało mi się to z powodów wcześniej nakreślonych koncepcją nad wyraz słuszną i aktualną. Prawo internetu potrzebowało wtedy – wedle mojej świadomości – takiego narzędzia.

Wysłuchując argumentów rozmaitych obecnych tam fundacji zajmujących się walką z bardzo szeroko przez siebie pojmowaną mową nienawiści, po przytoczeniu szeregu argumentów o potrzebie ślepego pozywania przez nich użytkowników Facebooka, Twittera, YouTube’a, 9GAG-a, Kwejka, Sadistica, JoeMonstera, Onetu, Wirtualnej Polski, Filmwebu, Spider’s Web, Gry-OnLine, World of Warcraft, Minecrafta, Kalamburów na Kurniku (…) [kilka kwadransów później] i internetowej przeglądarki klasycznej telegazety, zacząłem zastanawiać się czy tego typu instytucja nie uczyniłaby spustoszenia w pracy polskich sądów, które już teraz mają przecież problemy z terminowością. Moja wiara w ślepe pozwy obumierała więc wraz z kolejnymi wypowiedziami zainteresowanych walką z mową nienawiści, ale nawet to nie miało większego znaczenia, ponieważ pomysłowi nigdy większej uwagi nie poświęcili sami parlamentarzyści. Mimo wszystko – chyba niesłusznie.

III prawo internetu – 997, ten numer to kłopoty

Naruszenie prawa w Internecie jest dziś więc w dużej mierze problemem policji oraz prokuratury. Osobiście zastanawiam się nawet czy policja zbyt wolno nie dostosowuje się do realiów cyberprzestępczości i innych form naruszania prawa w sieci. Nie tyle zastanawiam, co po prostu to wiem – jest źle. Z jednej strony walka z bardzo sprytnymi, bardzo mobilnymi, bardzo zorganizowanymi przestępcami, którzy wykorzystują nowe technologie w celu szybkiego pozyskania pieniędzy. A z drugiej komisariat we Wsi Mniejszej, gdzie komputer wyposażony jest w Windows 95, a dostęp do Internetu nie działa od kiedy Telekomunikacja Polska zmieniła się w Orange. Pewnie, że przesadzam. Ale tylko trochę. Nawet jeśli sporo się w tej kwestii w ostatnich latach poprawiło, to przestępcy nadal są przed funkcjonariuszami.

Co zatem robi nasza biedna pani stomatolog? Szczęśliwie większość form naruszenia prawa w sieci nie tylko stoi w sprzeczności z normami Kodeksu cywilnego, ale jest też penalizowana przez Kodeks karny. Jeśli naruszenie dóbr osobistych nie wystarczy, to przecież możemy myśleć też o uregulowanym w art. 212 KK zniesławieniu. Efekt jest mniej więcej podobny, z tą jednak różnicą, że tym razem policja lub prokuratura musi stanąć na głowie i ustalić dla nas tożsamość sprawcy.

Owszem – możemy sami próbować ustalić tożsamość danej osoby w sieci, przygotowując się do procesu cywilnego. Będzie to jednak trudne, ponieważ nie mając dostatecznego autorytetu będziemy musieli poruszyć kilka większych podmiotów, które dane osobowe wydają niechętnie – choćby dlatego, że same są zobowiązane do ich chronienia szeregiem przepisów w słynnym RODO na czele. Policja zwykle nie napotyka oporu tego typu i tutaj uwydatnia się jej podstawowa przewaga.

IV prawo internetu – tylko winny ma hasło do WiFi

Kiedy już nasza pani stomatolog znajdzie zrozumienie u kompetentnego i empatycznego policjanta, ten z kolei musi zwrócić się do administratora forum internetowego z prośbą o wydanie danych osobowych „Życzliwego”. Tych prawdopodobnie nie ma zbyt wiele, ponieważ rzadko kiedy internauci podają na forach swoje dane adresowe, więc policjant skupi się na pozyskaniu adresu IP. To specjalny zbiór liczb (np. 192.168.1.1), wcale nie przesadnie precyzyjny, który pozwoli policjantowi ustalić kto był dostawcą łącza internetowego autora wypowiedzi na internetowym forum. Następnie trzeba zasiąść do rozmowy z dostawcą sieci, porównać czas, dostępne informacje oraz dokonywane operacje, by ostatecznie UPC, Netia, Play czy inna firma tego typu „wydały”, że najprawdopodobniej autorem posta opublikowanego tu i tu, o tej i o tej godzinie, był ten i ten człowiek. Nie jest to proste, jest czasochłonne i policjanci wcale nie podchodzą do tego typu spraw z przesadnym entuzjazmem, często zresztą – bezprawnie – próbując zrazić ofiary do dochodzenia sprawiedliwości.

Samo ustalenie, że post został opublikowany przez internautę z danego adresu IP również nie przesądza jeszcze w sposób jednoznaczny o jego winie. Sprawa karna również jest w tej kwestii bardziej rygorystyczna od sprawy cywilnej i nie powinny się tutaj pojawiać wątpliwości co do tożsamości naruszyciela. Wyobraźmy sobie sytuację, w której adres IP wprawdzie w sposób jednoznaczny wskazuje na konkurencyjny gabinet dentystyczny „Życzliwego”, ale ten udostępnia sieć dla swoich klientów w ramach darmowego, całkowicie otwartego hot-spota. Kto zatem w przekonujący sposób udowodni, że post na forum internetowym był dziełem konkurenta, a nie na przykład znudzonego w poczekalni klienta, który zdecydował się na internetową dyskusję w temacie – trudno zaprzeczyć – jego aktualnych zmartwień?

Klanówka na komisariacie

Orzecznictwo w tej sprawie również nie jest jednoznaczne, co z kolei wiąże się z bardzo rozbieżnymi praktykami sądów. Czasem na przykład dochodzi do konfiskaty sprzętu elektronicznego przez policję gotową szukać dodatkowych śladów aktywności na przykład na dysku twardym czy w historii przeglądarki. Innym razem sąd decyduje się przyjąć pogląd o odpowiedzialności posiadacza łącza internetowego, który nie zabezpieczając go w należyty sposób, musi się liczyć również z możliwością naruszenia prawa. Mam też w pamięci wyrok niemieckiego sądu, który wprawdzie „Życzliwego” w tej sytuacji nie osądziłby w związku z możliwym zniesławieniem, ale nałożyłby karę za posiadanie niezabezpieczonego hasłem routera.

Internauci często nie dbają o swoją anonimowość w sieci, ponieważ nie zdają sobie sprawy z bezprawności swoich zachowań („przecież wszyscy tak robią”) lub co gorsza wierzy w jakąś internetową wersję prawa tworzoną przez użytkowników serwisów internetowych z demotywatorami. Te czasy są już trochę za nami, ale wielu z nas pamięta zapewne strony z muzyką, które komunikowały, że piosenkę trzeba „w ciągu 48 godzin usunąć z dysku twardego”. Oczywiście nic takiego w polskim prawie nigdy nie istniało. To było piractwo na całego, choć prawo naruszali twórcy takich witryn, a akurat pobierający pliki już niespecjalnie musieli się tym przejmować. Ale o tym za chwilę.

V prawo internetu – prawo autorskie

W jaki sposób internauci łamią prawo najczęściej? Jest kilka takich przypadków, jednak chyba najbardziej masową skalę rozmijanie się z przepisami w sieci ma miejsce w związku z naruszeniem praw autorskich. To też materia prawa niezwykle bliska mojemu sercu, a zarazem temat dość mocno medialny i przysparzający wielu problemów zwykłym użytkownikom sieci.

Prawo autorskie to dziedzina, która chroni twórców. Odbyłem setki rozmów, w których próbowano mnie przekonać, że nie można porównywać piosenki do na przykład wiertarki. Pomimo tego, wychodzę z założenia, że łączy je całkiem wiele. Obie są owocami czyjejś pracy, która na ogół związana jest ze sposobem zarabiania na życie i wolą utrzymania się. Kiedy więc jesteśmy zgodni, że wynoszenie wiertarki ze sklepu bez zapłacenia rachunku jest niewłaściwe, powinniśmy konsekwentnie zgodzić się z poglądem, że niewłaściwe jest też wrzucenie cudzego filmu kinowego do sieci. Ktoś go wyprodukował po to by sprzedawać bilety do kina albo abonamenty VOD czy Netflixa, w ostateczności prawa do emisji w telewizji. Tutaj jednak sposób patrzenia na tę kwestię przez ludzi jest bardzo różny.

Prawo ma za zadanie chronić twórców, nawet jeżeli w swoim poszanowaniu do sztuki pozostają w mniejszości. I tak oto ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych już od blisko stu lat urzęduje w polskim porządku prawnym, oczywiście stale się rozwijając i wzbogacając o nowe koncepcje. Najnowsza wywodzi się z 1994 roku i to właśnie ona musiała zmierzyć się z pojęciami takimi jak komputery, płyty CD czy wreszcie – Internet. Jakoś sobie radzi, ale bądźmy też szczerzy – nie ma tam histerii.

Dozwolony użytek prywatny

Jedną z takich uniwersalnych koncepcji prawa autorskiego jest „dozwolony użytek prywatny”. Zakres tego pojęcia jest stosunkowo szeroki. Jego głównym zadaniem jest pewne ograniczenie obowiązywania praw autorskich w sytuacji, gdy na przykład przychodzi do nas koleżanka z filmem na DVD i pozwalamy sobie razem go obejrzeć – mieści się to w granicach dozwolonego użytku, więc nie musimy obawiać się konfliktu z prawem, nawet jeśli płyty osobiście nie zakupiliśmy. Ten kij również ma dwa końce, ponieważ przepis w rzeczywistości internetowej dał niejako przyzwolenie na korzystanie z pirackiej twórczości – nie będzie naruszeniem prawa, jeśli odsłuchamy nielegalnie wrzuconą na Facebooka piosenkę albo nielegalnie wgrany na YouTube’a film.

Ma to oczywiście pewne logiczne uzasadnienie, bo przecież nie sposób stawiać nas w roli potencjalnego naruszyciela, gdy nawet nie wiemy, co oglądamy. Musimy być jednak świadomi tego, że internauci z reguły dobrze wiedzą co oglądają i w konsekwencji godzą się na fakt zapoznawania się z pirackimi treściami. W ten sposób przez lata funkcjonowały dziesiątki stron z nielegalnie wgrywanymi firmami czy serialami. Część z nich została zamknięta przez policję, a część wyewoluowała przez lata w legalnie działające biznesy. Lub przynajmniej na takie pozujące.

VI prawo internetu – Instagram

Bez cienia wątpliwości nielegalne jest natomiast udostępnianie takich utworów. Wyobraźmy sobie, że nasz kolega zdecydował się pozować na eksperta od fotografii, jednak los okrutnie poskąpił mu talentu. W konsekwencji postanowił więc „skraść” zdjęcie znanego fotografa i wrzucić je na swój profil na Instagramie. Możemy je obejrzeć, zapisać sobie, a nawet ustawić jako tapetę w telefonie, nie ponosząc przy tym żadnych konsekwencji. Ale kolega musi się liczyć z tym, że za rozpowszechnienie zdjęcia, a nawet przypisanie sobie jego autorstwa, może liczyć się z szeregiem konsekwencji na drodze prawnokarnej i prawnocywilnej – za naruszenie majątkowych i osobistych praw autorskich. Co więcej, jeżeli nam ustawienie atrakcyjnej tapety nie wystarczy i również postanowimy się podzielić tym zdjęciem ze światem – nam też będzie grozić odpowiedzialność.

Dyskusyjne jest natomiast to kiedy „dzielimy się zdjęciem tylko we własnym kręgu towarzyskim” (co generalnie nie jest uznawane za naruszenie prawa), a kiedy rozpowszechniamy je publicznie. Sądy co jakiś czas muszą więc szukać odpowiedzi na pytanie czy na przykład 50 znajomych na Facebooku to zamknięty krąg towarzyski, czy już publiczne rozpowszechnienie. A 500? A 5000? Co jeśli wrzucimy na Instagrama, ale mamy niepubliczny profil? A jeśli jest publiczny, lecz obserwuje nas mało osób? Wiele może też zmienić fakt użycia hashtagów. Osobiście jestem jednak zdania, że cudzej pracy, objętej prawnoautorską ochroną, lepiej w Internecie nie rozpowszechniać poza ściśle zamkniętymi kręgami pokroju kilkuosobowej grupy najbliższych przyjaciół na zamkniętej grupie, WhatsAppie czy Messengerze, które powinny mieścić się w granicach dozwolonego użytku.

O tym, jak HBO GO pokonało torrenty i uratowało Polaków

Wprowadzenie nowoczesnych, wygodnych i relatywnie niedrogich usług strumieniujących na polski rynek w znaczącej mierze rozwiązało problem piractwa internetowego. Komuż dziś chciałoby się wyszukiwać na podejrzanych stronach odcinek ulubionego serialu, pobrać go, usunąć omyłkowo ściągnięty film pornograficzny, poszukać innej kopii serialu, pobrać ponownie, znaleźć napisy, usunąć napisy i wreszcie znaleźć jeszcze jedne napisy, które nie rozjeżdżają się z dźwiękiem. Aż trudno uwierzyć, ale tak właśnie żyliśmy jeszcze kilka lat temu. To był sposób konsumpcji dóbr kultury dla przeciętnego młodego Polaka.

Wraz ze wzrostem popularności i łatwością dostępu do legalnych dóbr kultury, w Polsce zmniejsza się piractwo. HBO GO, Amazon Prime Video, Netflix, Spotify i reszta usług tego typu zrobiły dla walki z piractwem więcej, niż setki akcji edukacyjnych czy interwencji wymiaru sprawiedliwości. Zrobiły też dużo dobrego dla samych internautów, bo to torrenty były dla nich prawdziwą furtką do świata problemów z prawem.

Ale najpierw była Kazaa i eMule

Jak już ustaliliśmy, samo czytanie, oglądanie czy słuchanie treści objętych ochroną prawa autorskiego, nie jest nielegalne – z prawem rozmija się tylko ten, kto takie utwory udostępnia. Jednakże co w sytuacji, gdy coś udostępniamy, choćby nieświadomie? W taki sposób działały właśnie programy P2P. Prawdopodobnie większość użytkowników Internetu w XXI wieku miała na swoim twardym dysku aplikację działającą w ten sposób. Mogło się zacząć od programu o nazwie Kazaa, potem swoją wielką popularność świętowało eMule, by ostatecznie powędrować do protokołów torrent obsługiwanych za pośrednictwem przeróżnych programów z BitTorrent czy uTorrent na czele. Główną siłą napędową i miejscem pozyskiwania źródeł treści był zaś serwis internetowy – legenda w swojej branży – o wdzięcznej nazwie The Pirate Bay.

Gwoli sprawiedliwości należy oddać, że sam format P2P został przez piratów zawłaszczony, ale mechanizm działania sam w sobie był dość interesujący. Dystrybuowano przez niego legalne kopie Linuxa, a przez chwilę próbowały go wykorzystywać nawet niektóre urzędy. Można by go było przyrównać nieco do sposobu rozpowszechniania się… koronawirusa. Zamiast utrzymywać pliki na serwerach, użytkownicy wzajemnie je sobie wysyłali ze swoich dysków wedle kryterium aktualnej dostępności czy nawet bliskości. Tak zdecentralizowana sieć byłaby rajem piratów, gdyby nie fakt, że przeczesywała ją także policja. A zadaniem tej było tropienie naruszeń prawa autorskiego, gdyż te ścigane są także przez policję (choć na wniosek poszkodowanego).

VII prawo internetu – unikaj torrentów

W kwestii torrentów prawo internetu jest bezlitosne. Weźmy zatem jako przykład odcinek serialu „Gra o Tron” – najbardziej piraconego serialu w dziejach. Widz, który pobierał go z rana, jednocześnie w tym czasie udostępniał go innym widzom, którzy też mogli pobierać w ten sposób zasoby. A to już jest bardzo nielegalne i nielubiane przez wydawców rozmaitych dóbr kultury.

Wkręceni w podrywaczy

Jeżeli serial „Klan” to polska „Dynastia”, to zapewne domyślacie się też jak wyglądają polskie filmy pornograficzne. Jako społeczeństwo generalnie nie za bardzo przepadamy za chwaleniem się faktem oglądania tych zagranicznych, wysokobudżetowych produkcji, gdzie największe gwiazdy mają swoje targi i rozpoznawalność na poziomie ikon Hollywood czy świata mody. A teraz wyobraźcie sobie, że do waszego domu rodzinnego trafia pismo z wezwaniem do zapłaty tytułem rozpowszechniania czegoś ze „spoconym robotnikiem ze Śląska” i jego „świdrem” w tytule. Już lepiej zapłacić w milczeniu, niż – za przeproszeniem – drążyć ten temat, nawet jeśli jesteśmy gotowi zarzekać się, że pornografii w Internecie nie oglądamy.

Dlatego też w okolicy 2015 roku miało miejsce zjawisko, które na trwałe wprowadziło do polskiego słownika pojęcie „copyright trolling„. Mowa o firmie działającej w postaci spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, która podawała się za „kancelarię” (zgodnie z orzecznictwem Sadu Najwyższego nie jest to mile widziane). Nabyła ona prawa do filmów pornograficznych polskiej wytwórni. Nie zrobiła jednak tego z szacunku dla sztuki. Prawdopodobnie sama wrzuciła te filmy na „torrenty”, by następnie ścigać osoby je pobierające (i tym samym równocześnie udostępniające). Listy z wezwaniami do zapłaty mogły dotrzeć nawet do 50 tysięcy osób w całym kraju. Oczekiwano ugodowej zapłaty kwoty 750 złotych tytułem odstąpienia od dalszych roszczeń i wysyłania zawstydzającej korespondencji.

Ktoś mógłby powiedzieć „no cóż, firma sprytna, ale ludzie są sami sobie winni – trzeba było nie piracić”. Osobiście miałem okazję doradzać blisko setce osób, które znalazły się w tarapatach w związku ze śląskim świdrem i choć sugerowałem, że winne może być dziecko, koledzy dziecka, niezabezpieczona sieć WiFi, wszyscy – jak jeden mąż i żona – podkreślali, że takie zdarzenie absolutnie nie mogło mieć miejsca. Moje osobiste przekonania nie miały tutaj oczywiście większego znaczenia, ale naprawdę zacząłem wierzyć moim klientom w chwili, gdy pojawiły się przypadki emerytów, którym wprawdzie ktoś wcisnął internet z kablówką, ale nawet nie podłączył routera.

Wezwani na chybił-trafił

Tymczasem wezwania za udostępnianie pornografii i tak przychodziły. Prawdopodobnie były to wezwania wysyłane metodą na chybił-trafił. Zakładam, że została wykonana jakaś realna praca mająca na celu ustalić tożsamość udostępniających filmy, jednak nie była ona zbyt dokładna. Do odpowiedzialności z tytułu naruszenia praw autorskich poprzez udostępnianie filmów pornograficznych wzywano tym niemniej nawet osoby nie mające w domu smartfona czy komputera. W tej sytuacji każdemu klientowi doradzałem jedno: nie płacić, traktować jako próbę wyłudzenia. Wedle mojej wiedzy nikt z nich nie poniósł nigdy żadnych konsekwencji z tytułu całej sytuacji.

Wiadomo natomiast, że ludzie odpowiedzialni za ten mechanizm już wcześniej byli zamieszani w inny internetowy sposób wyłudzania pieniędzy od internautów. Oferowano dostęp do serwisu hostingowego, w którym można było znaleźć wiele atrakcyjnych dóbr kultury do pobrania. Nieświadomi internauci nie wiedzieli jednak, że akceptują regulamin, zgodnie z którym zgadzają się na opłacanie abonamentu. W konsekwencji drogą pocztową przychodziły wezwania do zapłaty. Serwis przegrał sprawy sądowe, a jego działanie zostało uznane za bezprawne, ale zajęło to 6 lat. Wiadomo też, że pani będąca radcą prawnym w sprawie filmów pornograficznych odpowiedziała za swoją działalność w tej sprawie przed sądem dyscyplinarnym. Izba radcowska sprzeciwiła się takim przejawom copyright trollingu.

VIII prawo internetu – cienka granica copyright trollingu

Zawsze zastanawiam się, gdzie zaczyna się, a gdzie kończy granica copyright trollingu. Nie wątpię, że niektórzy adresaci pism od filmów pornograficznych w rzeczywistości naruszyli prawo autorskie poprzez ich bezprawne rozpowszechnianie. Tak zresztą często działo się też z polskimi filmami niepornograficznymi (co wcale nie znaczy, że ich oglądanie stawało się od razu wielką chlubą). Media chętnie opisywały o zabieraniu komputerów osobom bezprawnie rozpowszechniającym „Drogówkę” czy film „Wkręceni”. Oczywiście prawnicy dystrybutora mieli pełne prawo walczyć z takimi zjawiskami, a nawet dochodzić z tego tytułu odszkodowań. Rzecz w tym, że ponownie zaczęły się pojawiać przypadku ludzi nie tylko zarzekających się co do swojej niewinności, ale nawet nie posiadających technicznych możliwości uczestnictwa w tym pirackim procederze. To pokazało, że prawdopodobnie tropienie użytkowników torrentów jest możliwe, ale nie zawsze dokładne, a to już z kolei stawia pod znakiem zapytania całą tę procedurę.

Copyright trolling jest oczywiście zjawiskiem dla prawa autorskiego szkodliwym. Osłabia autorytet jego rzeczywistych naruszeń, zaś dla piratów staje się chętnie podnoszonym argumentem, ilekroć tylko zarzuca im się bezprawne działanie. Ponieważ nasze sądy i organy ścigania stosunkowo rzadko stykają się z problemami związanymi z własnością intelektualną, nierzadko brakuje im doświadczenia oraz należytej praktyki w tym zakresie. W konsekwencji podejmowane decyzje bywają niespójne, często diametralnie się od siebie różniąc. Sporo nam w tej materii brakuje do krajów zachodniej Europy, a w szczególności Niemiec. Jest to kraj rzetelnie podchodzący do kwestii respektowania i ochrony praw autorskich, pieniądze dochodzone w ramach tamtych postępowań są bardzo poważne, a na domiar złego – liczone w euro. Dlatego też jest bardzo niefortunnym zbiegiem okoliczności, gdy roszczenie związane z naruszeniem praw autorskich dotrze do nas zza Odry. Jest to konfrontacja znacząco droższa, o wiele bardziej bezkompromisowa, a na dodatek niemieccy prawnicy mają narzędzia, doświadczenie i spryt, by rozgrywać takie spory na niemieckim gruncie, przed sędzią biegłym w problematyce tych naruszeń.

Gry, Windows, Office, no i oczywiście – WinRAR

Praktycznie wszystko co zostało powiedziane do tej pory, nie dotyczy gier i programów. Moje słowa o tym, że jak już natkniemy się na piracki film w sieci, to można go bezpiecznie obejrzeć i że nic nam nie grozi za pobranie piosenki na dysk, nie mają najmniejszego odniesienia do kwestii oprogramowania komputerowego czy smartfonowego.

Zgodnie z ustawą o prawie autorskim i prawach pokrewnych, oprogramowanie to zupełnie inna para kaloszy. Jest wyłączone z dozwolonego użytku prywatnego. Aby z niego korzystać musimy zaakceptować umowę licencyjną, a te są – cóż – niechętne temu, by z owoców pracy programistów korzystał ktoś, kto nawet za dany produkt nie zapłacił. Tak samo ma się sprawa z grami. Gdyby więc ktoś zdecydował się na kontrolę legalności oprogramowania w naszym domu, a tam znalazłaby się piracka kopia Wiedźmina 3 (pewnym uspokojeniem może być fakt, że CD Projekt RED nie walczy z piratami, a policja nie ściga w sprawach dot. własności intelektualnej „z urzędu”), będziemy odpowiadali za naruszenie praw autorskich. A jeśli okaże się, że w naszej firmie mamy na dwóch komputerach zainstalowany pakiet Microsoft Office, a tymczasem wykupiliśmy licencję na tylko jedno stanowisko… Eufemistycznie mówiąc: z wyników kontroli nie będziemy zadowoleni.

IX prawo internetu – zasada nielicencjonowanego WinRAR-a

Jedną z bardziej znanych – przynajmniej w teorii – pułapek w historii oprogramowania jest program WinRAR. Mam ten niekwestionowany zaszczyt posiadania kolegi, który naprawdę kupił kiedyś licencję na WinRAR-a. Jest to o tyle nietypowa praktyka, że program dystrybuowany jest w licencji shareware. Na początku można z niego korzystać za darmo, ale po krótkim czasie trzeba zapłacić. Program nadal jednak pozostaje na dysku użytkownika i nie blokuje się, działa jak dawniej. Znajduje się tam już jednak w sposób bezprawny. Ewentualna kontrola legalności oprogramowania nie przyniesie pozytywnych rezultatów. Wprawdzie nie spotkałem się jeszcze z historią przykrych konsekwencji nieposiadania pełnej wersji WinRAR-a, ale być może w tej sytuacji warto wybrać jeden z wielu darmowych odpowiedników, a w przypadku największych fanów programu – oczywiście wykupić licencję. Producent z pewnością doceni taki akt nieoczekiwanej hojności.

Najbardziej znanym oprogramowaniem, również przez pryzmat braku legalności, są jednak dwa koronne produkty firmy Microsoft – Windows oraz Office. Przyczyna tego stanu rzeczy ma oczywiście wymiar historyczny – w latach 90. społeczeństwo w Polsce nie należało do przesadnie zamożnych, a jednocześnie fantastycznie dostrzegało potencjał komputeryzacji. Z tego też względu na porządku dziennym było przegrywanie sobie kopii systemu operacyjnego czy pakietu biurowego, a popularność tych egzemplarzy była tak wielka, że dziś fragmenty tamtych numerów seryjnych (w teorii unikalnych dla każdego egzemplarza) rozsyłane są w sieci w charakterze nostalgicznych memów.

Proces korzystania na masową skalę z nielegalnego oprogramowania w Polsce zanikał stopniowo. I do dziś nie jestem przekonany czy bardziej przysłużył się temu wzrost zamożności rodaków, rzekome akcje antypirackie, czy też – podobnie jak w przypadku streamingu – zmiany technologiczne, odchodzenie od komputerów stacjonarnych, preinstalowany system w laptopach, którego nie dało się uniknąć lub wreszcie ewolucja samego Windowsa z „programu” w „usługę” – nierzadko dostępną za darmo. Stało się to niejako konieczne, skoro największy system operacyjny świata – Android – uchodzi dziś w powszechnym rozumieniu za darmowy.

X prawo internetu – nie będziesz miał Windowsa z tanich aukcji na Allegro

Choć mogłoby się wydawać, że w drugiej dekadzie XXI wieku nielegalne egzemplarze Windowsa i Office’a stały się problemem całkowicie marginalnym, ostatnie lata przyniosły wiele intrygujących interwencji policji w związku z przestępczością gospodarczą i naruszeniami praw autorskich. Okazało się bowiem, że na Allegro można było kupić bardzo tanie egzemplarze systemu Windows czy pakietu biurowego Office. Oczywiście rozsądek nakazywał zadawać słuszne pytania – dlaczego coś, co w każdym sklepie kosztuje od 600 do 2000 złotych, w popularnym serwisie aukcyjnym dostępne jest za 100 złotych? Z drugiej strony – sprzedawcy mieli setki zaufanych opinii, wyglądali na wiarygodnych, a z czasem przeszli nawet do kontrofensywy tworząc blogi wskazujące na istnienie „zmowy cenowej” sklepów z oprogramowaniem, które próbują walczyć z ich korzystną ofertą na łamach popularnego serwisu zakupowo-aukcyjnego.

Zjawisko przyjmowało zresztą różne oblicza, co dodatkowo utrudniało wybór i dyskusję wśród osób zainteresowanych zakupem oryginalnego oprogramowania. Policja zatrzymywała bowiem osoby, które w piwnicy swojego budynku miały tłocznię płyt i maszynę do fałszowania hologramów. Część sprzedawców wysyłała dostęp do jak najbardziej oryginalnego oprogramowania online, łamiąc przy okazji postanowienia umów licencyjnych. Klucz opiewający na jedno stanowisko trafiał do kilku korzystających z niego równolegle osób. Albo był już wykorzystywany i Microsoft nie zgadzał się na dalszą odsprzedaż. Próbowano też powoływać się na przepisy unijne dotyczące odsprzedaży oprogramowania w postaci cyfrowej, które na przestrzeni ostatniej dekady budziły wiele wątpliwości, zaś sposób ich interpretacji w kolejnych wyrokach kształtował Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej.

XI prawo internetu – jak nie stać się komputerowym piratem?

Pomijając oczywistości natury moralnej i szacunku do pracy twórców, istnieje przynajmniej kilka dobrych powodów, by nie zostać uznanym za pirata. Pierwszy z nich to powód ekonomiczny. Naruszenie praw autorskich może wiązać się z odpowiedzialnością finansową, która może być naliczana według różnych kryteriów. Jednym z nich jest domaganie się od osoby naruszającej prawa autorskie dwukrotności zwyczajowego wynagrodzenia za korzystanie z dzieła. Nie jestem przesadnym zwolennikiem tego rozwiązania i w mojej ocenie większe pole manewru daje poszkodowanemu dochodzenie odszkodowania na zasadach ogólnych, argumentując poniesioną stratę finansową. Oraz – oczywiście – krzywdę moralną, jeśli dodatkowo pojawiają się przesłanki dla zadośćuczynienia.

„Ukraść” dzieło to jedno, ale przecież artystyczna duma cierpi najbardziej, gdy nie podpisze się jej pod własnym utworem. Aspekt finansowy jest o tyle istotny, że świat w ostatnich latach zauważalnie nam się skurczył. Co ma swoje dobre strony, gdy chcemy pojechać na wakacje i złe strony, gdy Chińczycy gotują zupę z nietoperza. To z kolei oznacza, że za nasze naruszenia praw niebawem nie będziemy odpowiadali wyłącznie w Polsce i w polskiej walucie oraz polskich realiach wycen. Już teraz niemieccy, bardzo drodzy prawnicy lubią zaglądać do polskiej sieci w poszukiwaniu niesfornych internautów. Z biegiem lat ten proceder zapewne się rozrośnie.

Nie wiem czy słusznie, w przypadku zorganizowanej grupy przestępczej pewnie tak, w przypadku niezorganizowanej blogerki pewnie nie, ale naruszenie praw autorskich jest też penalizowane przepisami karnymi. A to z kolei bardzo prosta droga do uzyskania niepożądanego i problematycznego wyroku w procesie karnym. Nie jestem skory wpadać w skrajnie paniczne tony dyskusji skierowanej w kierunku scenariuszy „Za co siedzisz? Za Incepcję.”, jednak posiadanie takiego wyroku w swoim CV może być przeszkodą na przykład w procesie uzyskania zatrudnienia.

Z tego też względu warto rozważyć pewne mechanizmy, schematy zachowań, które pomogą nam uniknąć naruszania prawa autorskiego w sieci.

XII prawo internetu – Memy

O naruszenie jest relatywnie nietrudno. Poświęciłem kiedyś sporo czasu na to, by dowieść, że praktycznie wszystkie memy w Internecie zostały stworzone bezprawnie, a następnie są też bezprawnie rozpowszechniane. Oczywiście oponenci wskazywali, że to przecież satyra, a wiele portali internetowych rozpisywało się kilka lat temu, że „memy teraz będą legalne”. Taka jest więc błędna świadomość społeczna, a rzeczywistość jego zgoła odmienna.

Nie słyszałem jeszcze, by odbyła się przed polskim sądem rozprawa dotycząca naruszenia praw autorskich w wyniku rozpowszechnienia mema. Nie wykluczam jednak, że mogłaby i nie zdziwiłbym się nawet, gdyby sąd opowiedział się po stronie powoda. W prawie autorskim istnieje taka konstrukcja jak „prawo cytatu”. Brzmi ona bardzo niewinnie, natomiast dla prawa autorskiego jest tym, czym dla prawa cywilnego są „dobra osobiste”. Wierzę, że przy odrobinie pracy, zapału i pomysłowości, można by było w kreatywny sposób zacytować nawet sporą część biblioteki Netflixa. Oczywiście – na szczęście – nie jest to opłacalne i warte wysiłku.

O prawie cytatu na Bezprawniku pisaliśmy kilkukrotnie

Prawo cytatu to forma dozwolonego użytku publicznego. Gdyby go w ustawie nie było – ciężko byłoby nam napisać pracę magisterską, wejść z kimś w polemikę albo wytłumaczyć coś na przykładzie. Ustawodawca zmuszony był w jakiś sposób tę kwestię uregulować. I tak oto wolno w utworze, którego jesteśmy twórcą, przytaczać fragmenty innych utworów (a nawet drobne utwory w całości). Musi to być jednak uzasadnione celami cytatu, takimi jak wyjaśnianie, polemika, analiza krytyczna lub naukowa, nauczanie, parodia, pastisz czy karykatura. Można korzystać z utworów w granicach dozwolonego użytku pod warunkiem wymienienia imienia i nazwiska twórcy oraz źródła. Przyjmując więc nawet, że przeciętny mem jest formą parodii czy pastiszu i w jakiś sposób wykorzystanie fragmentów cudzego utworu w celu stworzenia przeróbki jest powodem do zastosowania cytatu, to ile memów z podaniem źródła i autora oryginału widzieliście? No właśnie, najpewniej – podobnie jak ja – żadnego. Memy te tworzone są więc w sposób nielegalny.

Stworzenie mema samo w sobie jest opracowaniem utworu, w wyniku którego powstaje utwór zależny. Do stworzenia opracowania potrzebna jest zgoda twórcy oryginału. Mamy więc tutaj zgrzyt na linii (na przykład) fotograf kontra twórca mema. Z kolei, jeśli chodzi o prawa autorskie do takiej humorystycznej grafiki – te przysługują już w pełni autorowi mema. Zwykle jednak twórcy takich obrazków nie udostępniają ich na żadnej darmowej licencji, a tym samym przysługują im pełne uprawnienia do wykonywania swoich praw autorskich. Prowadzi to więc do dość absurdalnej sytuacji, gdy autor mema rozpowszechniając go narusza prawa np. fotografa, a my z kolei rozpowszechniając mema – naruszamy prawa jego twórcy.

Mam świadomość. Prawdopodobnie żałujecie, że w ogóle zapytaliście.

XIII prawo internetu – giereczki i meczyki

Z tego rozdziału dowiedzieliście się już kilku rzeczy. Po pierwsze: lepiej zabezpieczać swój router. Chyba, że planujemy być piratem, wtedy lepiej mieć niezabezpieczony, jak się tylko da. Po drugie – nie ma co korzystać z torrentów. Po trzecie – z polskiej pornografii jeszcze nigdy nie wyszło nic dobrego. Po czwarte – nie wszystko złoto, co się świeci, a program kosztujący ułamek ceny oryginału to prawdopodobnie podróbka. Po piąte – pewnego dnia ktoś kiedyś zapłaci odszkodowanie i zadośćuczynienie za rozsyłanie memów.

Wszystko to jest jednak wierzchołkiem góry lodowej problemów, które niewielka i względnie niegroźna ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych może sprowadzić do naszego życia. No właśnie – prawach pokrewnych. Jeszcze o nich nie wspominałem, prawda? Nie myśleliście chyba, że mecz Ligi Mistrzów czy odcinek programu „Taniec z Gwiazdami”, choć trudno jest je nazwać klasycznymi utworami w rozumieniu prawa autorskiego, nie posiadają żadnej ochrony? Zabezpieczeniu twórców i posiadaczy praw do takiej formy rozrywki służą właśnie prawa pokrewne, działające w analogiczny sposób do prawa autorskiego. Warto to mieć na uwadze na przykład podczas próby oglądania nielegalnej transmisji meczu w programie SopCast, który ma jeden poważny defekt – działa jak torrenty, w formule P2P, a więc jednocześnie coś pobieramy, jak i udostępniamy.

Restreamy sztuk walki

Prawdziwą plagą w ostatnich latach stały się jednak gale rozmaitych sztuk walki. A jeszcze większą – związane z nimi naruszenia gustu, estetyki i prawa. Wzbudzają one wielkie emocje, zarabiają gigantyczne pieniądze, a w konsekwencji transmitowane są w telewizji lub internecie w formule pay-per-view, wymuszając wykupienie dostępu do transmisji konkretnego wydarzenia. To z kolei doprowadziło do powstania zjawiska, które nawet mnie jako prawnika fascynuje. Są to „restreamy”, w których ktoś wykupuje dostęp do takiej transmisji, a następnie za pośrednictwem narzędzi takich jak Facebook, YouTube czy bardziej złożone, już za darmo serwuje te audycje na cały świat. Co motywuje takie postępowanie? Trudno powiedzieć. Być może kryje się za tym potrzeba akceptacji, część takich osób zbiera „dotacje” od swoich widzów, a nawet sama skarży się na to, że ich… ciężka praca jest kradziona, narzekając na restreamy ichnich restreamów.

Wiąże się z tym oczywiście brak wiedzy, wyobraźni, może nawet instynktu samozachowawczego, ponieważ tak kradzione transmisje powodują astronomiczne szkody, które jednak… trudno jest oszacować. Prawnicy „okradanej” stacji telewizyjnej czy internetowej muszą bowiem wykazać, że w wyniku takich retransmisji stracili określone przychody. Ciężko jednak wskazać, że gdyby nie piraci, to widzowie pirackich retransmisji na pewno wykupiliby abonament. Wiem jednak, że stacje walczą z takim zjawiskiem, a swoje szkody szacują na miliony. Tak niemądre praktyki, realizowane zazwyczaj przez młodych ludzi, to na ogół prosta droga do problemów z prawem, wliczając w to prawo karne. Praktyka polskiego rynku pokazała, że rodzice byli co do zasady zszokowani zarzutami i rachunkiem. Tak wyglądał początek zeznania w sprawie, którą znam.

XIV prawo internetu – naruszenie praw autorskich… toleruje się

Popularny serwis YouTube wyszedł z założenia, że jeżeli wroga pokonać nie może, to przynajmniej wykorzysta go jako płaszczyznę reklamową. Dziś na łamach platformy znajdziemy miliony filmów zawierających naruszenia, jednak zamiast je kasować, YouTube zaczyna na nich zarabiać, zyskami dzieląc się na przykład z wytwórnią muzyczną, która dysponuje prawami do danej piosenki. To kolejny przykład sytuacji, w której technologia wpływa na postrzeganie prawnych aspektów rzeczywistości. Nie zmienia to jednak faktu, że formalnie rzecz ujmując nadal nie wolno wgrywać tam cudzych filmów, muzyki, zdjęć, nagrań radiowych itd.

Dyskusje o prawie autorskim na łamach YouTube można kontynuować godzinami, a nawet napisać o nich odrębną książkę. Bo czy naruszeniem prawa jest sytuacja, gdy w tle vloga jest włączony telewizor i można oglądać tam transmisję meczu? A co, jeśli film nagrywany jest na ulicy i ktoś w przejeżdżającym samochodzie miał włączone radio? Znany jest przypadek polskiego youtubera, któremu usunięto film, ponieważ w pewnym momencie filmu zaczął nieświadomie gwizdać znaną melodię… W wielu spośród przedstawionych wypadków nie sposób narzucić jedną słuszną interpretację, ta może być bardzo mocno uznaniowa. Na szczęście filmowy serwis od Google posiada tryb rozwiązywania sporów i przewiduje apelację, w której wskażemy, że wykupiliśmy prawa do danej piosenki czy też jej użycie może się wiązać na przykład z formą dozwolonego użytku publicznego.

XV prawo internetu – przez żołądek do serca

Przez prawo internetu do kryminału? Z mojego doświadczenia wynika, że prawo autorskie jest obok tych dotyczących hejtu i dóbr osobistych, najczęściej łamaną grupą przepisów, którego dopuszczają się internauci. Oczywiście często czyniąc to nieświadomie. Dobrze mieć więc na uwadze dwie rady – zastanowić się czy aby na pewno kupiliśmy w zaufanym i legalnym miejscu dany program komputerowy oraz nie udostępniać poza kręgiem najbliższych znajomych rzeczy, których od samego początku do końca sami nie stworzyliśmy.