Przemysł w Polsce zaczął tracić wiatr w żaglach i zaczyna hamować. Wskaźnik PMI spadł do najniższego poziomu od 4 lat. Na pierwszy rzut oka zmiana nie wydaje się znaczna: w listopadzie wynosił on 49,5 pkt. wobec 50,4 pkt. w październiku. Jest to jednak niżej, niż zakładano, a w przypadku tego wskaźnika bardzo istotną granicą jest 50 pkt.
Dla laika niejasne może być czym właściwie jest wskaźnik PMI i co mierzy – chociaż brzmi to tajemniczo, wcale nie jest skomplikowane. Stworzony przez Markit Group i Institute for Supply Management of financial activity wskaźnik, bada aktywność finansową w poszczególnych branżach, obok budownictwa czy usług, przemysł jest jedną z nich. Istnieją zasadniczo dwa oddzielne wskaźniki – globalny i dla strefy euro. Obliczeń dokonuje się na podstawie ankiet wypełnianych przez managerów. Te zaś mają badać, czy przedsiębiorstwo jest w fazie wzmożonych inwestycji, czy raczej ich unika.
Wracając do bariery, jaką jest 50 punktów – przyjmuje się, że wartość powyżej 50 oznacza wzrost i ożywienie w danym sektorze gospodarki, poniżej zaś – pogorszenie sytuacji w branży. Wynik jest zaskoczeniem dla ekonomistów i komentatorów, którzy zakładali stabilny poziom wskaźnika do końca roku, a tym samym, że przemysł wciąż będzie się rozwijał.
Oczywiście sam fakt, że analitycy się pomylili nie deprecjonuje w żaden sposób ich wiedzy czy umiejętności. Wynika to z natury nauki, jaką jest ekonomia. Warto tutaj wspomnieć o teorii cykli koniunkturalnych – dlaczego na rynku raz mamy kryzys, raz hossę, raz bezrobocie jest niskie, raz wysokie, raz gospodarka pędzi, a raz truchta. Wciąż mnóstwo pytań pozostaje bez odpowiedzi.
Zasadniczo teorii – zarówno co do przyczyn jak i sposobów łagodzenia czy zapobiegania takim cyklom – jest tyle, ilu ekonomistów. Mi osobiście najbardziej wiarygodna wydaje się ta w ujęciu dynamicznym, autorstwa Ludwiga von Misesa i Friedricha von Hayeka. Drugi z nich został zresztą wyróżniony za swoją pracę w tym zakresie nagrodą Nobla. Posługując się telegraficznym skrótem – państwo produkuje zbyt dużo pieniądza, stopy procentowe są zbyt niskie, na rynku pojawia się mnóstwo tanich pożyczek, które trafiają na inwestycje bądź konsumpcję. Nie wszystkie inwestycje oczywiście będą trafne, a duża ilość pieniędzy na rynku powoduje inflację. Ostatecznie sztucznie napompowana gospodarka musi „oczyścić się” ze złych inwestycji i wrócić do stanu bliższego optimum – co wiąże się z bolesnym upadkiem, czyli kryzysem.
Jednocześnie warto podkreślić, że człowiek, który na podstawie różnych symptomów byłby w stanie określić dokładny czas, kiedy taki kryzys wybuchnie, szybko mógłby się ogromnie wzbogacić. Żadna znana teoria ekonomiczna jednak nie pozwala przewidzieć dnia czy miesiąca nastania kryzysu.
Kończące się ożywienie i zwalniający przemysł może być pierwszym z takich symptomów nadchodzącego kolejnego kryzysu. Niestety, żadna hossa nie trwa wiecznie.