Sekretarz handlu Howard Lutnick ogłosił, że administracja Donalda Trumpa nabywa 10% udziałów w spółce za 8,9 miliarda dolarów, przeznaczając na to fundusze, które wcześniej były zapisane jako granty w ramach ustawy CHIPS and Science. Akcje Intela w piątek skoczyły o ponad 5%.
Czytaj też: Waszyngton chce kawałek Intela za dotację sprzed lat. Wyobrażacie sobie, ze Polska domaga się udziałów w spółkach, którym dała jachtowe z KPO?
To bezprecedensowy ruch w historii najnowszej. Amerykański rząd nie tylko rozdaje miliardy w ramach programów wsparcia, ale zaczyna bezpośrednio inwestować w prywatne spółki, które uznaje za strategiczne. To powrót do logiki z czasów Wielkiego Kryzysu i ratowania General Motors w 2008 roku - tyle że dziś chodzi nie o samochody, lecz o półprzewodniki, które decydują o przewadze technologicznej państw.
Sprawdź polecane oferty
RRSO 21,36%
Trump wchodzi do gry
Donald Trump, który jeszcze niedawno grzmiał, że szef Intela Lip-Bu Tan powinien podać się do dymisji z powodu rzekomych powiązań z Chinami, teraz ogłasza w Białym Domu świetny interes. To klasyczna zagrywka prezydenta: najpierw publiczny atak, potem gest pojednania pod hasłem „zrobiliśmy razem coś wielkiego dla Ameryki”.
W praktyce Waszyngton zyskuje nie tylko symboliczny wpływ na największego amerykańskiego producenta chipów, ale też instrument nacisku. Intel od lat ma problemy - przegapił boom na smartfony, teraz odstaje w wyścigu o sztuczną inteligencję, a kapitalizacja spółki (ok. 100 mld dol.) wygląda mizernie przy Nvidia, która przekroczyła już 4 biliony.
Czytaj też: Intel zmierza w kierunku spółki skarbu państwa. Giełda reaguje entuzjazmem
Kij i marchewka wobec Doliny Krzemowej
Ten ruch to element szerszej strategii. Trump próbuje wywrzeć presję na branżę półprzewodników: Nvidia i AMD dostały właśnie obowiązek oddawania 15% przychodów ze sprzedaży chipów do Chin. Intel z kolei zamiast grantów dostaje akcjonariusza z samego Waszyngtonu.
Warto zauważyć, że to zmiana filozofii. Jeszcze za Bidena państwo ograniczało się do subsydiów w ramach CHIPS Act, teraz Trump chce mieć realny wpływ na to, co robią spółki kluczowe dla bezpieczeństwa narodowego. Można to interpretować jako próbę częściowej nacjonalizacji sektora high-tech, oczywiście w białych rękawiczkach.
Historia pokazuje jednak, że takie eksperymenty bywają kosztowne. W przypadku General Motors podatnicy stracili 10 miliardów dolarów. W przypadku Intela ryzyko jest inne: jeśli firma nie odzyska przewagi technologicznej, udziały rządu będą coraz mniej warte, a krytycy wytkną administracji, że zamiast wspierać zwycięzców, pakowała pieniądze w przegranego.
Chipy to dziś ropa XXI wieku: decydują o tym, kto będzie miał przewagę w wojsku, sztucznej inteligencji czy przemyśle. Trump nie chce dopuścić, by amerykańska dominacja została przejęta przez Azję.
Wolny rynek bye, bye?
Jeżeli ta strategia się powiedzie, możemy być świadkami narodzin zupełnie nowego modelu relacji państwo–biznes w USA. Rząd nie tylko będzie regulatorem czy grantodawcą, ale stanie się inwestorem i udziałowcem. To może oznaczać większe bezpieczeństwo dla takich firm jak Intel, ale też ryzyko politycznych nacisków na zarządy.
Dla rynku technologicznego to przełom. Jeśli Intel zacznie odzyskiwać grunt, inni gracze mogą ustawić się w kolejce po podobne wsparcie. Jeśli jednak projekt okaże się klapą, Trumpowi zostanie wypominane, że upaństwowił Dolinę Krzemową bez efektu.