Politycy wymyślili sobie na te wybory, że zagwarantują polskim produktom obowiązkowe miejsca w asortymencie sklepów. Lokalna Półka PiS chce, by 2/3 sprzedawanych produktów spożywczych pochodziło od lokalnych dostawców. KO odpowiada parytetem 50 proc. strategicznych produktów żywnościowych. To nie są złe pomysły. Muszą jednak uwzględnić, że niektóre towary po prostu trzeba importować.
Czy ktoś wierzy, że w sklepowych pomysłach głównych partii nie chodzi przede wszystkim o głosy rolników?
Obydwie największe polskie partie polityczne wzięły się za układanie sklepom spożywczym asortymentu. PiS chce, aby sklepy wielkopowierzchniowe miały w swojej ofercie minimum 2/3 owoców, warzyw, produktów mlecznych i mięsnych oraz pieczywa pochodzących od lokalnych dostawców. PO zamierza z kolei po wybranych wyborach wprowadzić wymóg, aby najmniej połowa strategicznych produktów żywnościowych w sklepach pochodziła z Polski.
Przyczyn złożenia takich propozycji łatwo się domyślić. Politycy nie tylko próbują wykorzystać przywiązanie Polaków do żywności lokalnej produkcji, ale także walczą o głosy rolników. Zazwyczaj podchodzę bardzo sceptycznie do pomysłów ustawowego regulowania oferty poszczególnych sklepów. Rzadko kiedy wychodzi z tego cokolwiek dobrego, czego najlepszym przykładem jest idiotyczny zakaz handlu w niedzielę. Muszę jednak przyznać, że tym razem politycy zachowali minimum zdrowego rozsądku.
Zarówno PiS, jak i KO, skupiają się wyłącznie na określonych kategoriach produktów spożywczych. To nieco ułatwia wdrożenie obydwu wariantów w życie bez wylewania dziecka z kąpielą. Lokalna półka partii Jarosława Kaczyńskiego wydaje się przy tym bardziej problematyczna. Wszystko przez wyższy parytet wynoszący aż 2/3 wskazanego asortymentu. 50 proc. proponowane przez KO wydaje się bardziej zdroworozsądkowe. W obydwu przypadkach kluczowy wydaje się sposób liczenia.
Weźmy takie produkty mleczne. Jeżeli traktujemy tę kategorię całościowo, to samo mleko w kartonie powinno rozwiązać sprawę. Co jednak, jeśli rządzący chcieliby rozliczać sprzedawców z każdego rodzaju produktów? Przy serach może się zacząć problem. To nie koniec, bo opinia publiczna dostrzega największy problem w owocach. Nie ma się co oszukiwać: polskich bananów raczej nie znajdziemy na sklepowych półkach. Dotyczy to także między innymi niektórych owoców cytrusowych, mango, liczi.
Lokalna półka mogłyby funkcjonować, o ile legislatorzy przyłożą się do pracy nad ewentualną ustawą
Nie bardzo wiadomo, co w takiej sytuacji powinny robić sklepy. Czy dyskonty i supermarkety będą musiały oferować ogromne ilości polskich jabłek, żeby móc w ogóle sprzedawać bardziej egzotyczne owoce? Jakby tego było mało, są takie okresy w roku, gdy dostępność polskich warzyw i owoców jest ograniczona. Posiłkowanie się importem wydaje się oczywistością, ale na przeszkodzie może stanąć kaprys ustawodawcy.
Ryzyko wystąpienia podobnych problemów jest bardzo wysokie. Znamy przecież doskonale wątpliwy talent legislacyjny polskiego ustawodawcy. Wspomniany zakaz handlu w niedzielę był łatany przez długie lata, a wciąż jego kształt daleko odbiega od pierwotnych wizji jego pomysłodawców. Przykłady można by mnożyć. Polski Ład i reforma wymiaru sprawiedliwości to chyba najbardziej jaskrawe z nich. Skoro wiemy, że posłowie mogą uchwalić bubel prawny, to warto już teraz pomyśleć, jakich problemów należałoby się wystrzegać.
Na szczęście rozwiązanie jest bardzo proste. Lokalna półka i jej opozycyjny odpowiednik jak najbardziej mogłyby funkcjonować w polskich realiach. Na przeszkodzie nie stoi prawo unijne, skoro nasi politycy najwyraźniej wzorują się na Włochach. Wystarczy więc, że nowe prawo będzie zawierało klauzulę, w myśl której parytet obowiązuje, o ile w danym miesiącu możliwe jest pozyskanie towaru lokalnego pochodzenia.
Co więcej, do progu 2/3 albo 1/2 nie powinny się wliczać te towary, które w ogóle nie są produkowane w Polsce. Innymi słowy: nawet jeśli przyjmiemy, że parytet liczymy razem dla wszystkich owoców w asortymencie, to przywoływane banany z mocy prawa znajdowałyby się poza nim.
Wspieranie lokalnej produkcji, skoro już koniecznie chcemy ograniczać przedsiębiorcom swobodę wyboru towaru, musi odbywać się w sposób racjonalny i proporcjonalny. W przeciwnym wypadku będzie niezgodny nie tylko z prawem unijnym, ale przede wszystkim z polską konstytucją. Ważny interes publiczny kończy się w momencie, gdy zaczyna się przesada.