Czegoś tu nie rozumiem. Rząd chce kupować uczniom komputery, ale przecież każdy uczeń ma już komputer

Społeczeństwo Technologie Dołącz do dyskusji
Czegoś tu nie rozumiem. Rząd chce kupować uczniom komputery, ale przecież każdy uczeń ma już komputer

Pomysł z masowym kupowaniem laptopów czwartoklasistom można nazwać głupim z tylu powodów, że aż człowiek nie wie, od którego by tu zacząć. Jeden aspekt sprawy bardzo łatwo przeoczyć. Przecież praktycznie każdy polski uczeń ma już swój przenośny komputer z dostępem do Internetu. Problem w tym, że smartfony w szkołach są bardzo niemile widziane.

Praktycznie każdy polski uczeń już ma przenośny komputer z dostępem do Internetu

Premier obiecał kupić czwartoklasistom laptopy. Zapłaci oczywiście z pieniędzy podatników. Koszt jest niebagatelny, bo wynoszący 760 milionów złotych. Nie to, żebym miał cokolwiek do wyrównywania szans osób dotkniętych wykluczeniem cyfrowym. To byłaby bardzo szczytna i rozsądna inicjatywa. Problem w tym, że mamy do czynienia w najlepszym wypadku z przejawem przedwyborczego populizmu. W najgorszym będzie to po prostu powtórka z zakupów maseczek i respiratorów. Już teraz dziennikarze portalu benchmark.pl sugerują niemalże ustawienie przetargowej specyfikacji pod produkty firmy Intel.

Moglibyśmy uznać, że cała akcja to typowy dzień w polskiej polityce i nie wracać więcej do tematu. Jest jednak pewna kwestia, której rządzący nie wzięli pod uwagę. Otóż nie ma się co łudzić, że laptopy dla czwartoklasistów jakoś bardzo zmienią sytuację typowego ucznia polskiej szkoły. Z badania CBOS „Korzystanie z Internetu w 2022 roku” wynika, że sto procent Polaków w wieku od 18 do 34 lat rzeczywiście ma do niego dostęp. 96 proc. respondentów przyznaje, że łączy się z Internetem w sposób bezprzewodowy.

Co z powyższych statystyk wynika? Przede wszystkim to, że młodsze pokolenia mają stały dostęp do rozwiązań współczesnej techniki. Jeśli wszyscy osiemnastolatkowie mają dostęp do Internetu, to można założyć, że młodsze pokolenia również w przeważającej większości mają. Barierą może być tutaj co najwyżej jakaś fanaberia rodziców. To z kolei oznacza, że mają dostęp do sprzętu umożliwiającego dostęp do sieci.

Zdrowy rozsądek podpowiada, że przytłaczająca większość polskich uczniów ma własny przenośny komputer, z którym praktycznie się nie rozstaje. Nazywa się „smartfon”. Taką obserwację potwierdzają zresztą dane opublikowane na rządowym portalu gov.pl. Wynika z nich, że aż 91,5 proc. osób w wieku od 10 do 15 lat takie urządzenie posiada. Uświadomienie sobie takiego stanu rzeczy mogłoby otworzyć zupełnie nowe możliwości przed edukacją w naszym kraju. Jest tylko jeden problem: smartfony w szkołach to dzisiaj najgorszy wróg.

Polska szkoła bardzo się nie lubi z nowoczesnymi rozwiązaniami

Być może problem polskiej szkoły ze smarfonami wynika ze specyfiki całego systemu oświaty. O ile osiemnastowieczni Prusacy wzorowali swój na koszarach, o tyle Polacy na wzorzec wybrali sobie zakład karny. Nic więc dziwnego, że narzędzie komunikacji ze światem zewnętrznym w rękach uczniów staje się czymś niepożądanym. Smartfony w szkołach sprawiają, że uczniowie mogą sobie sprawdzać wyniki zadań w Internecie. Co gorsza: robią to dość aktywnie. Telefony odwracają ich uwagę od lekcji. O zgrozo: młodzież może nawet co rusz sprawdzać w nich godzinę i tylko odliczać czas do przerwy. W skrajnych przypadkach dzieciarnia może nawet ośmielić się nagrać nauczyciela.

Problem z zadaniami jest o tyle poważny, że nauczanie po polsku właściwie na nich stoi. Młodzież zaś niespecjalnie garnie się do samodzielnego rozwiązywania nudnych i powtarzalnych problemów stawianych przed nią każdego dnia przez system. Po co to robić, skoro od gotowego rozwiązania dzieli ją kilka kliknięć? Tymczasem bez rutyny zakuwania, zdawania i zapominania tradycyjny polski model nauczania rozłazi się w szwach.

Nic dziwnego, że niektórzy pedagodzy podnoszą kolejny alarm. Uczniowie odkryli ChatGPT, który może pisać za nich wypracowania i właściwie odrabiać za nich lekcje. Jak tak dalej pójdzie, to nauczyciele nie będą już mogli nawet odbierać uczniom kawałka ich czasu wolnego.

Skoro zaś jesteśmy przy słowie „odbierać”. Smartfony w szkołach są na tyle nielubiane, że instytucje te aktywnie starają się ich pozbyć. Jednym ze sposobem jest zakazywanie ich przynoszenia do szkoły lub wyciągania ich w trakcie lekcji. Niektórzy radykałowie są gotowi nawet zabrać winowajcy telefon, by oddać go później rodzicom. Przypominamy jednak: przywłaszczenie sobie cudzej rzeczy ruchomej o niemałej wartości również może stanowić przestępstwo, tym razem ścigane z art. 284 kodeksu karnego. Statut szkoły nie ma zaś pierwszeństwa przed powszechnie obowiązującymi ustawami.

Smartfony w szkołach mogą zrobić wszystko to, do czego wykorzystujemy komputery

Zastanówmy się teraz czy laptopy czwartoklasistów naprawdę będą się tak bardzo różnić od telefonów? Naiwnością byłoby sądzić, że uczniowie nie wiedzą, jak przełączać karty w przeglądarce internetowej. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że młodzież zna się na nowoczesnych technologiach wcale nie gorzej niż nauczyciele. W niektórych przypadkach mogą nawet przewyższać swoimi zdolnościami pedagogów. W końcu młodzi ludzie dorastają otoczeni coraz to nowszymi urządzeniami.

Dlaczego więc system miałby nie wykorzystywać tego potencjału? Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że przyszłość należy do rozwiązań mobilnych. Wie to każdy, kto kupuje czasem coś online, albo po prostu opłaca domowe rachunki przez Internet. Smartfony w szkołach mogłyby stanowić bardzo przydatne narzędzie w procesie nauczania. Jak już wspomniałem: te urządzenia to dzisiaj po prostu małe przenośne komputery z opcją wykonywania za ich pomocą tradycyjnych rozmów telefonicznych. Mogą stanowić narzędzie zdalnej edukacji, e-learningu, czy wszechstronną wartościową pomoc dydaktyczną.

Niestety, system edukacji w Polsce ani myśli iść z duchem czasu. Nawet oczywiste rozwiązania w rodzaju zdalnej edukacji w czasie ogólnokrajowej epidemii traktowane są w najlepszym wypadku jak dopust boży. Postęp wymagałby zmiany, zmiana zaś wymaga wyjścia ze strefy komfortu zarządców polskiej oświaty i zapewne dużej części pedagogów.

Archaiczne rozwiązania ostatniego stulecia może nie przynoszą niczego pożytecznego uczniom, ale przynajmniej pozwalają podtrzymać kult realizacji podstawy programowej oraz rzekomo obiektywnych testów. Że nauka na studiach często wymaga aktywnego oduczania się nawyków wyrobionych w szkole? To już ich problem.