Z jednej strony mieliśmy gigantów branży fonograficznej, którzy w 2023 r. uznali, że projekt archiwizowania starych płyt 78 RPM to po prostu klasyczne piractwo. Z drugiej - organizację od lat znaną z działań na rzecz zachowania dziedzictwa kulturowego w sieci.
Warto przypomnieć, czym był „Great 78 Project”
Internet Archive od 2017 r. gromadził i digitalizował nagrania z płyt szelakowych - archaicznego dziś formatu, który w naturalny sposób ulega (co moim zdaniem ważne) degradacji. Pomysł był prosty: zanim fizyczne nośniki rozsypią się w pył, utrwalić ich brzmienie wraz ze wszystkimi trzaskami i szumami, które tworzą niepowtarzalny klimat tamtej epoki. Projekt zyskał uznanie historyków i melomanów, ale dla Sony czy Universal Music to nie była sentymentalna podróż, lecz naruszenie praw autorskich.
Skala pozwu była imponująca – wytwórnie wskazały najpierw blisko trzy tysiące nagrań, a potem rozszerzyły listę do ponad 4,6 tys. utworów. Przy maksymalnych stawkach odszkodowań mogło to oznaczać nawet 693 miliony dolarów kary. Tak astronomiczna kwota pokazuje, jak prawo autorskie bywa wykorzystywane jako pałka, a nie jako narzędzie do ochrony realnych interesów twórców. Ostatecznie obie strony doszły do porozumienia, a sprawa została umorzona. Szczegóły ugody pozostają tajemnicą, co samo w sobie może budzić niepokój.
Sprawdź polecane oferty
RRSO 20,77%
I teraz dochodzimy do sedna. Jestem przeciwnikiem piractwa
Uważam, że jeśli ktoś dziś wrzuca do sieci świeżo wydany album albo serial, to zwyczajnie kradnie cudzą pracę. Ale trudno mi zaakceptować sytuację, w której do jednego worka wrzuca się studentów ze starym torrentem i ludzi, którzy chcą ocalić od zapomnienia muzykę sprzed blisko stu lat. To nie jest już produkt komercyjny, na którym zarabiają wytwórnie, tylko element dziedzictwa kultury.
Paradoks polega na tym, że Internet Archive robi w praktyce to, co powinny robić same koncerny -zabezpieczać swoją spuściznę fonograficzną. Nie po to, by z niej czerpać bieżące zyski, ale by przyszłe pokolenia wiedziały, jak brzmiała muzyka ich pradziadków. Wyobraźmy sobie, że ktoś zakazuje digitalizacji starych kronik filmowych albo zdjęć sprzed stu lat, bo jeszcze znajdzie się gdzieś właściciel praw. Efekt? Ogromne dziury w naszej pamięci kulturowej.
Oczywiście, prawo autorskie nie zna kategorii „bo to dla dobra historii”
Ale może właśnie powinno? Dyskusja o wyjątkach archiwizacyjnych toczy się od lat, jednak przykłady takie jak „Great 78 Project” pokazują, że prawo ewidentnie nie nadąża za technologią ani potrzebami społeczeństwa. Broni interesów korporacji, a nie interesu publicznego, którym jest zachowanie kultury.
Czytaj też: Pojęcie „abandonware” w prawie tak naprawdę nie istnieje
Ugoda oznacza, że Internet Archive uniknął finansowej katastrofy. Ale ceną są tysiące usuniętych nagrań – w tym choćby albumy Elvisa Presleya. Historia została więc ocenzurowana, choćby częściowo. Wytwórnie pewnie odetchnęły, ale dla nas wszystkich to gorzka lekcja, że w sporze między kulturą a prawem autorskim wciąż wygrywa biznes.
Można powiedzieć: Internet Archive złamało przepisy, więc sprawiedliwości stało się zadość. Tylko że jeśli prawo nie pozwala chronić dziedzictwa, to problem leży nie w archiwistach, a w samych przepisach. Być może to właśnie z tej sprawy powinien wyciągnąć wnioski amerykański Kongres i Unia Europejska – że kultura nie jest tylko produktem rynkowym, ale także dobrem wspólnym, które zasługuje na inne podejście niż kolejne sezony Netfliksa.