Subskrypcje odblokowujące moc silnika są coraz popularniejsze wśród producentów aut elektrycznych
Model subskrypcyjny wymknął się spod kontroli już jakiś czas temu. Płacimy comiesięczne opłaty już praktycznie za wszystko. Nie mam oczywiście na myśli rozliczaniu rachunków za energię, gaz, internet, czy nawet te nieszczęsne serwisy streamingowe, od których się to wszystko zaczęło. Mowa w końcu o działalności, w której taka forma rozliczania się z klientem jest jak najbardziej uzasadniona. Płacimy co jakiś czas za ciągłe dostarczanie nam czegoś. Problem w tym, że z sukcesu Netflixa coś dla siebie uszczknąć chcą także firmy, które wpychają nam subskrypcje na siłę.
Po czym poznać różnicę pomiędzy uzasadnioną formą rozliczania a nachalnym domaganiem się comiesięcznego haraczu? To w gruncie rzeczy bardzo proste. Jeżeli sprzedawca albo usługodawca po prostu odcina nam coś, co teoretycznie cały czas pozostaje w naszej dyspozycji, to możemy mieć do czynienia z tą drugą ewentualnością.
Dobrym przykładem mogą być subskrypcje odblokowujące moc silnika samochodu. Działa to tak, że kupujemy sobie nowe auto. Prawdopodobnie wydajemy na nie naprawdę niemałe pieniądze. Problem w tym, że nasz pojazd domyślnie nie korzysta ze wszystkich swoich możliwości. Na przeszkodzie stoi oprogramowanie producenta, które blokuje nam ilość koni mechanicznych czy moment obrotowy silnika. Możemy jednak sobie to wszystko odblokować poprzez wykupienie stosownej subskrypcji i opłacanie comiesięcznego haraczu.
Sprawdź polecane oferty
RRSO 21,36%
Jeżeli ktoś myśli, że to tylko moja fantazja, to jest w błędzie. Takie rozwiązanie już stosuje między innymi Volkswagen. Obejmuje niektóre modele samochodów elektrycznych i jest dostępne na niektórych rynkach. Przykładem może być tutaj modelu ID.3 w wariantach Pro oraz Pro S. Na rynku brytyjskim możemy wykupić subskrypcję miesięczną, roczną albo dożywotnią. Kosztują odpowiednio 16,50, 165 lub 649 funtów.
Subskrypcje odblokowujące moc silnika ma w swojej ofercie także Tesla, General Motors, Polstar oraz Mercedes-Benz. Swego czasu jeszcze bardziej kreatywne było BMW ze swoim pomysłem subskrypcji odblokowującej podgrzewane fotele oraz inne rozwiązania poprawiające komfort jazdy.
Nieuczciwy model subskrypcyjny to zabranie czegoś klientowi i domaganie się pieniędzy za zwrot
Nie da się ukryć, że odblokowanie mocy silnika nie jest potrzebne normalnemu kierowcy. Po cóż nam w końcu możliwość jazdy z prędkością w okolicach 250 km/h, jeżeli przepisy nakazują nam jechać dużo wolniej nawet na autostradach? Przy poruszaniu się na co dzień w ruchu drogowym nie występuje też raczej konieczność rozpędzania się od zera do setki w ułamku chwili. Właściwie z punktu widzenia społeczeństwa fabryczne ograniczenie maksymalnej prędkości samochodów do jakiegoś rozsądnego maksimum byłoby pożądane niezależnie od tego, co na ten temat sądzą "jeżdżący szybko, ale bezpiecznie". Problem tkwi nie w samych ograniczeniach, ale we wdrażaniu ich bezpośrednio w celu wyciągnięcia od klienta dodatkowych pieniędzy.
Z podobnymi praktykami stykamy się także w innych branżach. Firma Logitech swego czasu kombinowała z myszą komputerową na subskrypcję. Ściślej mówiąc: chodziło o opłaty za dostarczanie użytkownikowi aktualizacji oprogramowania tak długo, jak będzie za nie płacił. O ile oczywiście producent w pewnym momencie nie stwierdzi, że nie opłaca mu się już dalej oferować usługi i jej z dnia na dzień nie wyłączy. Microsoft przetarł tutaj szlaki. W październiku tego roku firma kończy wsparcie systemu Windows 10 i zaleca przesiadkę na nowszy model. Problem w tym, że Windows 11 do aktualizacji wymaga pewnego bardzo konkretnego modułu TMP, w który nie są wyposażone starsze urządzenia. Chcesz dalej otrzymywać aktualizacje krytyczne z punktu widzenia bezpieczeństwa swoich danych? Płać.
Mogło być dużo gorzej. Nie raz i nie dwa narzekaliśmy na łamach na usługę YouTube Premium, której najważniejszą cechą jest usunięcie reklam z oglądanych treści. Problem w tym, że na darmowym koncie tych reklam jest tak dużo i są na tyle upierdliwe, że przejście na płatną subskrypcję wydaje się niemalże jedynym rozsądnym wyjściem. W świecie gier komputerowych szatkowanie produkcji i oferowanie jakiejś uprzednio wyciętej zawartości jako "dostępne już pierwszego dnia DLC" to już właściwie smutny standard.
Odbieranie klientowi możliwości korzystania z towaru albo usługi w pełni i domaganie się pieniędzy za jej przywrócenie to oszustwo w potocznym tego słowa rozumieniu. Chodzi wyłącznie o to, żebyśmy wydawali na subskrypcje coraz więcej. Mamy do czynienia z nieuczciwą praktyką, która rozpowszechnia się coraz bardziej. Niestety bez wyraźnego zakazu ze strony prawodawcy krajowego albo unijnego będzie tylko gorzej.