Naród od wieków uciskany przez trzech silniejszych sąsiadów, po uzyskaniu namiastki niezależności w wyniku wojennej zawieruchy, pada ofiarą inwazji. Jego dotychczasowi zachodni sojusznicy umywają ręce. Na całym zamieszaniu najpewniej skorzysta Rosja, z którą agresor ostatnio nawiązał niemalże serdeczne stosunki. Brzmi znajomo? Spokojnie, to tylko Turcja napada na Kurdów.
Polacy mają naprawdę wiele wspólnego z Kurdami – nie tylko nas co rusz zdradzają sojusznicy
Kurdowie mają właściwie dość podobną historię do Polaków. Fatalne położenie na mapie swojego kontynentu, lata agresji i ucisku ze strony silniejszych sąsiadów. Wykorzystywanie przez państwa zachodnie do rozmaitych gierek i wojenek, oraz zostawianie na lodzie w kluczowych momentach historii. Różnica jest taka, że Polska odzyskała niepodległość i możemy się cieszyć własnym państwem. Kurdowie takiego szczęścia nie mają. Pomimo wielu lat prowadzenia walki narodowowyzwoleńczej, jedyne co udało im się uzyskać, to autonomia na terenie Iraku oraz sprawowanie kontroli de facto nad północno-wschodnią Syrią. Pozwoliła na to wojna w Syrii, w której kurdyjskie milicje stanowią jedną z liczących się sił.
Problem w tym, że obecność choćby namiastki kurdyjskiego organizmu państwowego jest wybitnie nie na rękę Turcji. Ta w końcu była głównym przeciwnikiem Kurdów we wspomnianej walce o utworzenie własnego państwa. Dla Ankary kurdyjskie siły operujące na południe od tureckich granic to jedynie terroryści, powiązani z Partią Pracujących Kurdystanu – z wrogiem. Tyle tylko, że Kurdowie wspierali Amerykanów w walce z Państwem Islamskim. Stany Zjednoczone wielokrotnie zapewniały, że nie zostawią swojego sojusznika na lodzie. Zwłaszcza, że relacje z Turcją – członkiem NATO, jednak w ostatnim czasie często wolącym trzymać z Rosją i Iranem – w ostatnim czasie Amerykanom zauważalnie się ochłodziły.
Turcja napada na Kurdów, bo nie może dopuścić do powstania jakiegokolwiek zalążka kurdyjskiego państwa tuż przy swojej granicy
Na szczęście, dla prezydenta Erdogana, jego amerykański odpowiednik to człowiek „o stabilnym geniuszu”. Donald Trump, „w swej niezmierzonej mądrości”, dał zielone światło Turcji na stworzenie w Syrii wielokilometrowej „strefy bezpieczeństwa”. Teoretycznie chodzi o kontynuację walki z terroryzmem, przesiedlenie na terytorium Syrii części uchodźców przebywających obecnie po tureckiej stronie granicy. Oraz, oczywiście, o rozwiązanie w jakiś sposób problemu w postaci pojmanych terrorystów z ISIS. Oczywiście, mówimy cały czas o terytorium innego suwerennego państwa, ale kto by się tam w dzisiejszych czasach takimi drobiazgami przejmował?
Problem w tym, że – jak już wyżej wspomniano – dla Ankary „walka z terroryzmem” to przede wszystkim walka z kurdyjskimi milicjami. W tym momencie chodzi o Rożawę, nieco samozwańczą kurdyjską autonomię na syryjskim terytorium. Jest to twór o tyle ciekawy, że zupełnie świecki, oparty w dużej mierze o demokrację bezpośrednią i ideały, które można śmiało określić jako lewicowe. W grę wchodzi także równość płci, poszczególnych wyznań i grup etnicznych, zakaz tortur i kary śmierci. Swoisty ewenement w rejonie Bliskiego Wschodu. Nic dziwnego, że przeprowadzaną właśnie turecką interwencję popiera chociażby Al-Kaida.
Rożawa, podobnie jak Kurdowie w Iraku, aktywnie wspierała walkę z Państwem Islamskim, odnosząc na tym polu spore sukcesy. Jeśli jednak faktycznie przy tureckiej granicy powstałoby jakiekolwiek państwo kurdyjskie, przedstawiciele tej narodowości żyjący po drugiej stronie granicy mogliby chcieć przyłączyć do niego ziemie, na których mieszkają i gdzie stanowią większość. Do tego prezydent Erdogan po prostu nie może dopuścić. Lata wysiłków zmierzających do zdławienia kurdyjskiego oporu i sturczenia populacji poszłyby w końcu na marne. Co więcej, rządzący Turcją mają pewne problemy wewnętrzne – chociażby ze spowolnieniem gospodarczym. Nic tak nie odwraca uwagę elektoratu partii odwołujących się wprost do „dni dawnej świetności”, jak agresja wojskowa. Najlepszym tego przykładem jest oczywiście rosyjska aneksja Krymu. Dlatego właśnie teraz Turcja napada na Kurdów z Rożawy.
Przyzwolenie na turecką inwazję może wynikać bezpośrednio z problemów samego Donalda Trumpa
Dlaczego jednak Amerykanie zgodzili się na turecką inwazję? Kluczowa wydaje się być osoba amerykańskiego prezydenta. Donald Trump przekonuje teraz opinię publiczną, że ma plan. Chodzić ma o wycofanie amerykańskich żołnierzy z Bliskiego Wschodu. Faktem jest, że Stany Zjednoczone na udziale w kolejnych regionalnych konfliktach, z których kilka zresztą wywołały, zbyt wiele nie zyskują. Prawdę mówiąc, głównie tracą – wysiłek wojenny to nie tylko śmierć licznych amerykańskich obywateli, ale również ogromne koszty. Tyle tylko, że zmiana stosunku administracji Trumpa do Rożawy nastąpiła praktycznie z dnia na dzień. To sugeruje, że możemy mieć do czynienia z kolejnym czysto chaotycznym posunięciem, jakże typowym dla tego konkretnego prezydenta.
Trzeba przyznać, że za wystawienie Kurdów do wiatru na Trumpa i jego administrację spadła ostra krytyka. Prezydent zresztą nie jest w stanie przedstawić opinii publicznej jednoznacznego stanowiska w tej sprawie. Najpierw przekonuje, że jeśli Erdogan „przekroczy granicę”, to jest gotowy zniszczyć turecką gospodarkę. Mocne słowa, jak na kogoś, kto nie jest w stanie sobie poradzić z Iranem, pomimo nakładania na ten kraj coraz to nowych sankcji. Nie wspominając nawet o jego rozmiłowaniu w wojnach handlowych, w tym także z własnymi sojusznikami z UE.
Trump ma przy tym ważny powód, by spróbować zagrać kartą wycofania wojsk amerykańskich z bliskowschodnich awantur. To przecież polityka zagraniczna jest dla niego teraz źródłem poważnych problemów. Ściślej mówiąc: próba wykorzystania ukraińskich władz do skompromitowania potencjalnego kontrkandydata w następnych wyborach prezydenckich. Prezydent USA chciał, by Ukraina wszczęła śledztwo przeciwko prowadzącemu tam interesy Hunterowi Bidenowi. Jego ojcem jest z kolei Joe Biden, faworyt w wyścigu po nominację partii demokratycznej. Przez ujawnienie tej afery, widmo impeachmentu – wiszące nad Trumpem właściwie od początku kadencji – nabrało wreszcie realnych rysów.
Skoro Amerykanie nie robią nic, gdy Turcja napada na Kurdów, to kto inny mógłby zapewnić im bezpieczeństwo?
Donald Trump, w swoim stylu, przekonywał przy tym, że w sumie to nic się nie stało – Ameryka lubi Kurdów, ale ci przecież nie pomagali Stanom Zjednoczonym w Normandii. Czy, co ważniejsze, w innych ważnych bitwach toczonych przez USA w ostatnim półwieczu. Czy jednak aby na pewno? Warto wspomnieć, że historia zachodnich zdrad jest w tym przypadku dłuższa. Amerykanie w końcu w trakcie I wojny w Zatoce Perskiej podburzyli i Kurdów i irackich szyitów do buntu przeciwko Saddamowi Husseinowi. Warto wspomnieć: mowa o człowieku, który dosłownie chwilę temu toczył krwawą wojnę z użyciem broni chemicznej z Iranem. Po wyzwoleniu Kuwejtu koalicja antyiracka stwierdziła, że Husseina jednak nie ma potrzeby obalać, przynajmniej na razie. Ten, z wdzięczności, zasypał kurdyjskie miasto Halabdża pociskami z sarinem, tabunem i gazem musztardowym.
Pikanterii całej sprawie dodają informacje płynące z Turcji. Tamtejsze władze przekonują, że amerykańska administracja doskonale wie, co Ankara planuje i w jaki sposób zamierza zrealizować swoje cele. W tym momencie tureckie czołgi przekroczyły już syryjską granicę, po wcześniejszych nalotach i ostrzale artyleryjskim. Są pierwsze ofiary śmiertelne. Co więcej, pewną ironią może być fakt, że stosunki amerykańsko-turckie zaczęły się psuć przez nieudany przewrót wojskowy. Wówczas świat zachodni także nie kiwnął placem, by w jakimkolwiek stopniu bronić legalnie wybrany rząd swojego sojusznika z NATO. Na szczęście dla prezydenta Erdogana, pucz był przeprowadzony w tak amatorski sposób, że dość powszechne stały się przypuszczenia, czy przypadkiem to nie on sam go zorganizował.
Polacy powinni dobrze się zastanowić, czy opieranie polityki zagranicznej wyłącznie o Stany Zjednoczone to naprawdę taki dobry pomysł
Kto na wolcie prezydenta Stanów Zjednoczonych może zyskać? Z pewnością Kurdowie nie będą już tak skłonni do zaufania państwom zachodnim. Jednak nie tylko one mają swoje interesy na Bliskim Wschodzie. Trzeba przy tym oddać Rosjanom, że ci akurat są gotowi bronić swoich sojuszników – niezależnie od tego kim są i czego się dopuszczają. Także prezydent Syrii, Baszar al-Assad, niekoniecznie musi być zachwycony turecką okupacją terytorium jego państwa. Turcja napada na Kurdów, ale przecież cały czas mówimy o Syrii. W końcu nie ma żadnych gwarancji, że tureccy żołnierze w końcu wrócą do siebie. Przykład Cypru Północnego pokazuje, że to wręcz mało prawdopodobny scenariusz.
Można by zadać sobie teraz pytanie: co właściwie Polaków powinno obchodzić, że Turcja napada na Kurdów przy aprobacie prezydenta Stanów Zjednoczonych? Same okropieństwa wojny, muszę to przyznać, mogą nie wystarczyć. Warto jednak zauważyć, że nasza obecna polityka zagraniczna oparta jest niemal wyłącznie o strategiczny sojusz z USA. Tymczasem Amerykanie właśnie zdradzili sojusznika, którego jeszcze nie tak dawno obiecywali bronić. Na terenach pod kontrolą Kurdów znajdowali się amerykańscy żołnierze, których sama obecność ma być przecież gwarancją nietykalności. A jednak Turcja napada na Kurdów, z amerykańskim błogosławieństwem.
Czy jeśli Polskę ktoś by napadł, na szczęście to dużo mniej prawdopodobne, to Amerykanie też zwinęliby manatki? Postawa Stanów Zjednoczonych względem Kurdów rodzi dość istotne wątpliwości. Oczywiście, nie tylko dla nas, ale także dla hipotetycznych agresorów. Nasz naród również ma długą i bolesną historię bycia wystawianym przez, zdawałoby się, absolutnie pewnych sojuszników. Dobrze byłoby zacząć wreszcie wyciągać z niej wnioski.