Victim shaming w Łodzi. Dziewczyna została pobita, a do tego napastnik próbował dopuścić się na niej gwałtu. Jak zareagowała policja i szpital? W najgorszy możliwy sposób, w ogóle nie podchodząc do zaatakowanej jak do skrzywdzonego człowieka.
Czasami mówi się o tym, że państwo jest silne, gdy trzeba gnębić słabych i silne, gdy trzeba słabym pokazać, gdzie ich miejsce. I nie jest to wcale taki straszny frazes, jakby się z początku wydawało. Na Facebooku swoją historię zamieściła dziewczyna, która nieomal została zgwałcona, a napastnik wcześniej dotkliwie ją pobił. Zamiast otrzymać fachową pomoc, otrzymała jedynie złośliwe uwagi, pouczenie i w sumie dowiedziała się, że sama jest sobie winna.
Było to tak: młoda kobieta wracała z oglądania gali Oscarów, kiedy na ulicy zaatakował ją mężczyzna. Zaczął bić, kazał sobie „oj*bać gałę”, groził, że jeśli kobieta będzie krzyczeć, to ją zabije. Ponieważ krzyczała, a w okolicy pojawili się ludzie, napastnik zbiegł (chociaż nikt pomocy nie udzielił). Kobieta zadzwoniła po policję. Policjanci uznali, że jest w dobrym stanie i wozili ją po okolicy, żeby wskazała im sprawcę. Później odstawili ją na miejsce zdarzenia, gdzie odebrało ją pogotowie.
Na pogotowiu dowiedziała się, że to jej wina, bo miała słuchawki na uszach.
Victim shaming w Łodzi
Zjawisko, o którym mowa, nazywamy victim shamingiem. Ofiarę oskarża się o to, że coś zrobiła na pewno źle: może nie ubrała się odpowiednio, może sprowokowała oprawcę, może się nie pilnowała. Żeby jednak coś takiego powiedzieli lekarze? Nie do pomyślenia. Po zbadaniu uznali, że nie ma jakichś trwałych uszkodzeń, a policja dodała, iż kobieta dostała pouczenie.
Musiała złożyć zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa, uparła się, ostatecznie przesłuchuje ją prokurator. Pełnej wersji historii możecie dowiedzieć się z jej własnej opowieści, jest dosyć przerażająca i pokazuje, że w naszym państwie momentami nie ma ani odrobiny empatii dla pokrzywdzonych. W tej opowieści brakuje mi zdecydowanie psychologa, który momentalnie powinien zająć się poszkodowaną. Brakuje również kogoś, kto by ją dokładnie i delikatnie zbadał, a następnie wyjaśnił, że to nie jej wina. Brakuje też cienia współczucia ze strony policjantów.
Moglibyśmy tak dalej się nad całą tą sytuacją pochylać w ten sposób, ale jak zwykle zadziałał głodnodziecizm w komentarzach. Wyjaśniam: głodnodziecizmem nazywam sytuację, w której ktoś stosuje whataboutism, czyli próbę zwrócenia uwagi na inny problem. Mianowicie: ktoś pisze, że jakby chodziło o mężczyznę, to nikt by się nie przejął, że kobiety to się tylko nad sobą użalają, a przemoc wobec mężczyzn jest problemem. Słowem: jak możesz płakać, kiedy dzieci głodują w Afryce?
I to jest takie potwornie żałosne.
Wyobraźcie sobie, że rozmawiacie z kimś o przykrej sytuacji, która wam się przydarzyła, a ten ktoś odpowiada „no weź przestań, a mnie to ostatnio prawie samochód rozjechał”. Miło? Nie bardzo. Są chwile, w których rozmawiamy na jeden temat, a są chwile, w których rozmawiamy na drugi. Nie jest to więc też tak, że narracja o bezdusznych policjantach czy lekarzach jest całkiem nieprawdopodobna, bo nasi właśni krajanie pokazują, że podczas kryzysu potrafią bardzo kogoś skrzywdzić. Są też okrutne komentarze, że „pierwszy raz dostała gonga na ryj i się dziwi, że boli”. I gadanie o feministycznej propagandzie. Gdzie my, u licha, żyjemy?