Ostatnie wybory we Francji przyniosły falę zachorowań na COVID-19 wśród osób zasiadających w komisjach wyborczych. Skutki ich przeprowadzenia w trakcie epidemii koronawirusa były, trzeba to przyznać, do przewidzenia. Na nic jednak były ostrzeżenia lekarzy, czy elementarny zdrowy rozsądek. To nie pierwszy taki przypadek na świecie. Czy ostatni?
Wszyscy spodziewali się, że wyborcze „koronaparty” we Francji skończy się katastrofą – niespodzianki nie ma
Co do tego, że wybory we Francji w czasie epidemii były błędem, zgadzają się chyba wszyscy. Takie zdanie mają chociażby lekarze chcący postawić premiera i minister zdrowia w stan oskarżenia za narażanie Francuzów na ryzyko utraty życia bądź przynajmniej zdrowia. Zgadza się także sama francuska władza, która odwołała drugą turę wyborów samorządowych przestraszona potencjalnymi skutkami tej pierwszej.
Teraz okazuje się, że wszyscy przestrzegający Francję przed popełnieniem błędu mieli rację. Portal RMF24.pl przekazuje relację francuskich mediów o konieczności hospitalizacji części członków komisji wyborczych. Stan niektórych ma być poważny. Jeden z opozycyjnych francuskich deputowanych stwierdził nawet, że doszło do „masakry wśród wolontariuszy i aktywistów”. Warto zauważyć, że mamy przecież jeszcze samych wyborców, którzy także byli narażeni. Choć, trzeba przyznać, w prawdopodobnie mniejszym stopniu.
Wybory we Francji pokazują, że standardowe środki ochrony przed koronawirusem są w takich przypadkach zwyczajnie nieskuteczne
To oznacza, że środki ostrożności przygotowane na wybory we Francji okazały się niewystarczające. Przypomnijmy: w grę wchodziło zdezynfekowanie lokali wyborczych, unikanie zbędnego kontaktu między wyborcami a komisją, obowiązkowe mycie rąk żelem antybakteryjnym i stosowanie masek ochronnych przez członków komisji. Wyborcy musieli również zaopatrzyć się we własne długopisy i zachować między sobą bezpieczny odstęp.
Były to środki zaradcze bardzo podobne do tych zastosowanych w polskich wyborach uzupełniających, które również się odbyły. Chodzi o te sytuacje, w których faktycznie zgłosił się więcej niż jeden kandydat. Należy przy tym pamiętać, że wybory uzupełniające mają w Polsce swoją specyfikę – zwykle mizerne zainteresowanie ze strony wyborców. To ułatwia zapanowanie nad zachorowaniami. Nie sposób, jak czynią to niektórzy, porównywać ich z ogólnopolską elekcją.
Organizowanie wyborów w kraju w którym szaleje epidemia to szaleństwo albo zbrodnia
Wybory we Francji to tylko jeden przykład. Trzeba przyznać, że dość reprezentatywny dla polskich warunków – mowa o dużym, europejskim państwie w trakcie epidemii. Wcześniej mieliśmy jednak wybory parlamentarne w Iranie. To państwo, w którym rząd pierwszy przypadek koronawirusa potwierdził dopiero dwa dni przed samymi wyborami.
Irański przywódca, ajatollah Ali Chamanei, doniesienia o szerzeniu się choroby określił jako „wrogą propagandę”. Tak przynajmniej tłumaczył rekordowo niską frekwencję. To właśnie, obok zagrożenia koronawirusem, cecha wspólna wszystkich trzech przypadków. Teraz Iran jest jednym z największych ognisk choroby w Azji, zagrażającym także swoim sąsiadom.
Łatwo się chyba domyślić, do czego zmierza niniejszy felieton. Trudno znaleźć lepszy dowód na to, że próba normalnego organizowania wyborów prezydenckich w Polsce 10 maja to albo szaleństwo, albo zbrodnia. Naprawdę lepiej by było, gdyby nasi rządzący zechcieli w końcu uczyć się na cudzych błędach. Czasu na przygotowania jest bardzo mało – to raptem trochę ponad miesiąc. Wybory we Francji pokazują, że nawet standardowe środki bezpieczeństwa są nieskuteczne. Niestandardowe naprawdę trudno będzie wdrożyć w porę.