Przedstawiciele narodu w organach władzy ustawodawczej starają się raczej unikać poruszania tematu swoich zarobków. Zwykle przynosi to im opłakane skutki. Najpierw Beata Szydło sprawiła, że prezes Kaczyński nakazał obniżyć parlamentarzystom pensje. Teraz po wypowiedzi posła Lewicy w gronie polityków tej formacji pojawił się nowy pomysł: poselskie wynagrodzenie powiązane z płacą minimalną.
Polityk nie powinien rozmawiać o swojej pensji – za każdym razem pojawiają się tendencje, by mu ją jakoś zmniejszyć
Zarobki osób sprawujących władzę od dawna są dość drażliwą kwestią. Nie jest żadną tajemnicą, że społeczeństwo krzywo patrzy na nadmiar pieniędzy trafiających do jego reprezentantów. Ma to zresztą określone konsekwencje. Chroniczny brak zaufania do organów państwa pozwala politykom chociażby na szukanie oszczędności poprzez zamrażanie płac w całej budżetówce.
Niestety, kiedy politycy rozmawiają o swoich pieniądzach, zwykle pojawia się szczególne oburzenie wśród elektoratu. Kiedy była premier Beata Szydło grzmiała z sejmowej mównicy, że „te pieniądze po prostu się należały” członkom jej rządu, skutek był odwrotny do zamierzonego. Prezes Prawa i Sprawiedliwości zażyczył sobie, by „było skromniej„. W efekcie nie tylko ministrowie musieli oddać rekordowe nagrody – czego zresztą nie wszyscy zrobili – ale także obniżono poselskie i senatorskie płace.
Nie tylko politykom Zjednoczonej Prawicy przydarzają się niefortunne wypowiedzi o pieniądzach
W ostatnim czasie także Lewica miała kłopot z tego typu niefortunnymi wypowiedziami. Pisaliśmy na łamach Bezprawnika, jak zarobki posłów skomentował Marcin Kulasek z SLD. Trzeba uczciwie przyznać, że jego narzekanie dotyczyło przede wszystkim braku aneksu kuchennego w hotelu poselskim. Niestety, padło również sformułowanie: „Proponuję spróbować się utrzymać w Warszawie za 6,5 tys. zł na rękę, plus dieta 2,5 tys. zł„.
Siłą rzeczy, nawet w Warszawie 6,5 tysiąca złotych na rękę, wraz ze zwrotami kosztów utrzymania i innymi benefitami, do normy nie należy. Pomimo przeprosin, słowa Kulaska stały się wręcz żywym memem. Zwłaszcza odkąd internauci porównali ceny w sejmowej restauracji z lokalami gastronomicznymi poza parlamentem.
Partie polityczne, zwłaszcza te lewicowe czy „prospołeczne”, jak ognia starają się unikać wizerunku formacji oderwanych od problemów zwykłego obywatela. Można się więc było spodziewać, że Lewica będzie teraz starała się udowodnić, że w żadnym wypadku nie jest „kawiorowa”. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że stąd właśnie wziął się pomysł na poselskie wynagrodzenie powiązane z pensją minimalną.
Wynagrodzenie powiązane z płacą minimalną miałoby otrzeźwić wybrańców narodu i pozwolić im nawiązać kontakt z rzeczywistością
Jak podaje Business Insider, w lewicowej koalicji SLD, Wiosny i Razem toczy się dyskusja na temat tej propozycji. Głównym argumentem za takim rozwiązaniem jest utrzymanie parlamentarzystów w stanie kontaktu z otaczającą rzeczywistością. Przynajmniej jeśli chodzi o tą rzeczywistość wyrażoną w pieniądzu.
Mechanizm miałby być prosty. Posłowie otrzymywaliby uposażenie w wysokości trzykrotności minimalnego wynagrodzenia. Nie byłaby to, wbrew pozorom, kolejna spektakularna obniżka parlamentarnych pensji „by było skromniej”. Warto pamiętać, że płaca minimalna w 2020 r. wzrośnie – do 2600 zł. brutto. Wynagrodzenie powiązane z płacą minimalną wprowadzone przed nowym rokiem kosztowałoby posłów 200 zł. miesięcznie.
Co ważniejsze jednak: minimalne wynagrodzenie ma sukcesywnie rosnąć. Celem postulatu partii Razem jest, by dać posłom motywację do utrzymania takiego kierunku. Im więcej zarabiają najgorzej zarabiający Polacy, tym większe pensje otrzymują parlamentarzyści. Co więcej, wśród przedstawiciele Lewicy pojawiły się sugestie by takie samo rozwiązanie zaproponować na poziomie ministerialnym.
Dlaczego właściwie wynagrodzenie powiązane z płacą minimalną ma dotyczyć wyłącznie posłów i ministrów?
Warto się zastanowić nad konsekwencjami wprowadzenia takiego rozwiązania. W szczególności: tymi wykraczającymi poza parlament. Rozważania warto zacząć w tym wypadku od samego sposobu ustalania wynagrodzeń najważniejszych osób w państwie. Najważniejszym czynnikiem jest tutaj tzw. kwota bazowa.
W interesującym nas przypadku znajdziemy ją w każdej kolejnej ustawie budżetowej. Dopiero prezydenckie rozporządzenie o wynagrodzeniu osób zajmujących kierownicze stanowiska państwowe przekształca ją w konkretne pensje. Te stanowi właściwa dla danego stanowiska wielokrotność kwoty bazowej. Na podstawie ustawy o wykonywaniu mandatu posła i senatora, uposażenia wynoszą 80% wynagrodzenia przewidzianego dla podsekretarza stanu.
Trzeba przyznać, że system jest stosunkowo arbitralny, skomplikowany i jednocześnie oderwany od pensji płaconych obywatelom. Sama zmiana filozofii wynagrodzeń osób piastujących najważniejsze stanowiska w państwie byłaby zmianą pozytywną. Dlaczego jednak zatrzymywać się na posłach, senatorach i ministrach? W końcu płace w budżetówce na dużo mniej eksponowanych stanowiskach stanowią od wielu lat poważny problem.
Powiązanie pensji we wszystkich istotnych organach państwa z płacą uzyskiwaną przez naprawdę dużą część obywateli mogłoby służyć budowaniu jakiegoś elementarnego poczucia wspólnoty. Zamiast antagonizowania względem siebie rozmaitych grup zawodowych – tak jak to miało miejsce w trakcie niedawnych protestów nauczycieli.
Wszelkie próby samoograniczenia swoich wynagrodzeń przez polityków mogą budzić podejrzliwość
Jest oczywiście druga strona medalu. Politycy już teraz mają oczywistą zachętę, by podwyższać płacę minimalną – w postaci głosów gorzej zarabiających w wyborach. Są zresztą wpływowe grupy nacisku sugerujące zmiany właśnie w tym kierunku. Poselskie wynagrodzenie powiązane z płacą minimalną sprawia, że ta zachęta staje się bardziej osobista. Nietrudno przy tym znaleźć jakieś uzasadnienie dla posunięć będących po prostu politycznym skokiem na kasę.
Co więcej, windowanie płacy minimalnej dla rządzących nie wiąże się z żadnymi kosztami – te poniosą przecież pracodawcy. Problemem nie jest tu oczywiście sam fakt godziwych zarobków w społeczeństwo. To wartość sama w sobie. Czym innym jest jednak zaufanie względem polityków. Ci tak naprawdę w każdej kolejnej kadencji dają nam co rusz dowód, że powierzanie im pieniędzy publicznych nie należy do rozsądnych posunięć.
Osobną kwestią jest to, że rozmaite nawoływania, że „ma być skromniej” również stanowi najczęściej pretekst przede wszystkim do doraźnego reagowania na kryzysy wizerunkowe. Trudno więc byłoby brać je za przejaw faktycznej troski o państwo. Nie wspominając o walce z rzekomym „bizantyjskim przepychem”. Tego w Polsce nie ma, przynajmniej nie w wynagrodzeniach w budżetówce.
By rządzący mieli kontakt z rzeczywistością nie trzeba obcinać pensji – za to trzeba zabrać im dostęp do rozdawania synekur i rozmaitych benefitów na pograniczu legalności
Nie ulega wątpliwości, że osoby wykonujące najbardziej odpowiedzialne zadania w państwie powinny zarabiać dobrze. Tanie państwo ma w końcu brzydką tendencję do przeradzania się w państwo dziadowskie. Kiepskie wynagradzanie osób zajmujących odpowiedzialne stanowiska nie tylko negatywnie odbija się na ich pracy, ale również może skłaniać do szukania dodatkowych zarobków gdzie indziej.
Tak naprawdę jeśli chcemy, by rządzący przestali być oderwani od rzeczywistości zwykłego obywatela, to nie należy obcinać ich pensji. Prawdziwe rozpasanie tkwi chociażby w arbitralnym przydzielaniu nagród, czy różnych manipulacjach przy podróżach wybrańców narodu. Nie wspominając nawet o kreatywnych sposobach pasożytowania na państwie w postaci obsadzania spółek skarbu państwa „zasłużonymi działaczami”. Żeby naprawdę „było skromniej„, należałoby pozbawić polityków synekur, nie grzebać przy zarobkach posłów.
Poselskie czy ministerialne wynagrodzenie powiązane z płacą minimalną nie jest samo w sobie złym pomysłem. Mogłoby być, jak wspomniano wyżej, niezłym punktem wyjścia do zmiany filozofii wynagradzania wszystkich pracowników państwa. Z drugiej jednak strony nie stanowi w żadnym wypadku rozwiązania problemu, jaki się przed nim stawia. Chyba nawet nie to ma na celu.