Kohabitacja po polsku
Wraz z zaprzysiężeniem Karola Nawrockiego tak naprawdę nic się nie zmieniło. Tak jak od 13 grudnia 2023 roku rząd pochodził z innego obozu politycznego, a prezydent z innego, tak samo jest dziś. Do czasu wyborów prezydenckich słyszeliśmy, że wiele rzeczy rząd nie może zrobić, bo prezydent jest z innej opcji. Nie brano pod uwagę alternatywnego przebiegu zdarzeń, a jednak – stało się. PiS po raz kolejny zgarnęło fotel prezydenta. Kolejne kilka lat kohabitacji. Nawet jeśli koalicja coś przegłosuje, to prezydent może odmówić złożenia podpisu, a z kolei w parlamencie nikt nie dysponuje 3/5 głosów, aby odrzucić prezydenckie weto.
W ciągu zaledwie kilku miesięcy od objęcia urzędu Nawrocki zawetował już kilka istotnych ustaw. To samo mieliśmy pod sam koniec kadencji Andrzeja Dudy – m. in. weto ustawy okołobudżetowej, przepisy odnośnie „pigułki dzień po”, czy kwestie uznania języka śląskiego jako języka regionalnego. Kilka spraw wylądowało także w Trybunale Konstytucyjnym.
System wyborczy jako rdzeń problemu
Jak słusznie zauważono podczas debaty, nie kohabitacja jest problemem samym w sobie, a panujący w Polsce system wyborczy. Jak dobrze wiemy, polski system wyborczy oparty jest na proporcjonalnej ordynacji – metodzie D’Hondta. Jedyny sposób na start? Dostanie się na zamkniętą listę, których skład ustalają szefowie partii. My, wyborcy, tak naprawdę z góry akceptujemy gotowy produkt w momencie samego przystąpienia do głosowania.
Sprawdź polecane oferty
Nawet 1200 zł w tym 300 zł na Mikołajki
Citi Handlowy
IDŹ DO STRONYRRSO 19,91%
Tak, wiem, jak chcemy coś zmienić, to mamy zebrać podpisy i zarejestrować listę. A co jeśli chciałbym wystartować sam? Czy muszę naprawdę pchać się na jakąś listę? Kolejna kwestia – podział samych mandatów. Ponieważ głosujemy na listę, to często dochodzi do sytuacji, że mandat otrzymują osoby, które pomimo tego, że dostały mniej głosów, to dostaną się dlatego, że są na odpowiedniej liście.
Metoda D’Hondta dodatkowo premiuje największe ugrupowania. Przy dobrych wiatrach można zdobyć zaledwie 34% głosów i uzyskać samodzielną większość – tak stało się przecież w 2015 roku. Dodatkowo wycinanie mniejszych ugrupowań za pomocą progu wyborczego 5% i 8% dla koalicji. Tak, wiem – miało to służyć stabilizacji systemu politycznego w Polsce w latach 90. Teraz nie widzę jednak przeszkód, aby ten próg obniżyć, np. do 3%.
Sytuacja jest naprawdę nieciekawa. Od lat panuje ustrój, w którym posłowie nie są w ogóle odpowiedzialni przed wyborcami. Jedyne, co się dla nich liczy, to uznanie w oczach szefa partii. Mamy swego rodzaju oligarchię partyjną – realna władza skupia się w wąskim gronie decydentów, a parlament jest jedynie teatrzykiem. Odpowiedzią nie jest jednak również wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych. Z systemu dwuobozowego + trzecia opcja zrobiłby się dosłownie dwupartyjny. Dobrze widać to na przykładzie Senatu.
Konieczność głębokie reformy
Potrzebujemy zmian, ale tak naprawdę nie wiadomo, kto mógłby wyjść z propozycjami. Bo mamy pat – oba największe bloki polityczne nie będą skore do współpracy. Leży również instytucja referendów, których nikt nie traktuje poważnie. Wpadliśmy w spiralę całkowitej zależności od irracjonalnych konfliktów partyjnych. Nie liczą się konkretne idee, pomysły, a barwy.
Politycy zarówno rządzącej koalicji, jak i opozycji są beneficjentami obecnego systemu – kontrolują listy wyborcze, mają zagwarantowane mandaty w bezpiecznych okręgach, dysponują aparatami partyjnymi finansowanymi z budżetu państwa. Zmiana systemu oznaczałaby utratę kontroli i otwarcie na nieprzewidywalność prawdziwej konkurencji politycznej.
Polski system polityczny przypomina w pewnym sensie protekcjonizm w gospodarce – tworzy sztywne bariery, które mają rzekomo chronić przed chaosem i niestabilnością, ale w rzeczywistości hamują rozwój i innowacyjność. Podobnie jak protekcjonizm gospodarczy, protekcjonizm ustrojowy to sztywny system, w którym władza jest rozdzielona bez jasnych mechanizmów współpracy.
Polski system polityczny tworzy coraz więcej wewnętrznych barier utrudniających przepływ władzy i podejmowanie decyzji. Zarówno w przypadku protekcjonizmu gospodarczego, jak i ustrojowego, efekt jest ten sam – spowolnienie wzrostu, utracone możliwości, rosnące niepokoje w społeczeństwie.
Między protekcjonizmem ustrojowym a wolnością gospodarczą
Milton Friedman twierdził, że żaden reżim autorytarny nie utrzyma się długo w warunkach wolności gospodarczej. Odważę się odwrócić tę tezę: żaden system demokratyczny nie będzie w pełni funkcjonalny, jeśli instytucje polityczne są tak skonstruowane, że niemal automatycznie, same z siebie, blokują możliwość podejmowania decyzji i przeprowadzania reform.
Globalny trend powrotu do protekcjonizmu gospodarczego, jest co najmniej niepokojący. Liczba barier handlowych wprowadzanych rocznie jest dziś dwukrotnie wyższa niż dekadę temu. Państwa coraz chętniej sięgają po instrumenty ochrony krajowych rynków, zapominając o kosztach takiej polityki – wszystko po to, aby zadowolić swoich wyborców. Nie będzie jednak zaskoczeniem, że bardzo często te zachcianki biorą się z lęku, niewiedzy czy głupoty, a nie realnej troski o lepsze jutro.
Skoro jesteśmy już w temacie wydarzeń, zjazdów, to wybieram się na XII Zjazd Austriacki, który odbędzie się w Krakowie w dniach 28-30 listopada pod hasłem świata „bez granic”. Wydarzenie organizuje Instytut Misesa, jedna z czołowych organizacji stojących na straży wolnego handlu. Nie ukrywam, że czekam na panel dyskusyjny pt. „Świat bez Globalizacji? Czy nadszedł koniec globalnej wioski?” oraz wykład „Czy cła robią wzrost gospodarczy?” prof. Mateusza Machaja. Z góry myślę, że byłyby to cenne lekcje dla polityków i wyborców. Niestety, wszyscy dobrze wiemy, jak wygląda w obecnych czasach merytoryczność dyskusji politycznych, gospodarczych w przestrzeni publicznej.
Wspomniana na początku debata musi być kontynuowana. Bez głębokiej refleksji nad strukturalnymi wadami naszego systemu politycznego, bez odwagi do postawienia niewygodnych pytań o to, komu naprawdę służy obecny układ, skazani jesteśmy na permanentny impas.