Przedstawiciele zamkniętych branż od wielu miesięcy proszą o to, by rząd pokazał wyniki badań pokazujących gdzie najłatwiej się zarazić. Dziś dowiedzieliśmy się, że takich polskich badań… nie ma. Rząd opiera się na publikacjach naukowych, bazujących na tym co działo się w Stanach Zjednoczonych. Czy faktycznie, jak twierdzi rzecznik rządu, sytuacja w Polsce i USA jest analogiczna?
Gdzie najłatwiej się zarazić? Rząd tego nie sprawdzał
Trwa gorąca dyskusja wokół tego, które branże gospodarki można otworzyć najpierw. Stosunkowo niewielka liczba codziennych zakażeń (średnio około 5-6 tysięcy) może skłaniać do tego, by ogłosić koniec narodowej kwarantanny. Rząd jednak widzi to, co dzieje się w innych europejskich krajach, dlatego do luzowania obostrzeń pochodzi bardzo ostrożnie.
Dziś rzecznik rządu Piotr Muller powiedział w Polsat News, że – wbrew wcześniejszym plotkom – premier Mateusz Morawiecki we wtorek nie ogłosi decyzji w sprawie częściowego otwarcia gospodarki. Przy okazji prowadzący rozmowę Marcin Fijołek zapytał ministra o to, na podstawie jakich badań rząd podejmuje decyzje o nałożeniu restrykcji. Piotr Muller odpowiedział:
Bazujemy tutaj miedzy innymi na tych badaniach, które pojawiły się w czasopiśmie Nature. To jedno z najbardziej prestiżowych czasopism naukowych na świecie, które badały mozliwość transmisji wirusa w poszczególnych miejscach.
Dopytywany o to czy istnieją polskie analizy transmisji wirusa, rzecznik rządu odparł:
Nie sposób przeprowadzić badań kiedy mamy zamknięte poszczególne sektory gospodarki. Bo siłą rzeczy te badania się prowadzi porównując dane przy zamkniętych i otwartych obiektach.
Rząd zatem opiera się na badaniach przeprowadzonych w USA, bo „ten wirus jest analogiczny”.
Czy polskie badania faktycznie są zbędne?
Nie można odmówić publikacjom w czasopiśmie Nature rzetelności – to pewne. Pod tym kątem argumenty rzecznika rządu są absolutnie logiczne. I z całą pewnością jest tak, że branże najbardziej ryzykowne (takie jak chociażby branża eventowa) są tak samo ryzykowne zarówno w USA, jak i w Polsce, Chinach czy Rosji. Problem polega na tym, że różne kraje bardzo różnie pochodzą do nakładanych na ludzi restrykcji.
Najlepszy przykład to Wielka Brytania. Tam życie społeczne praktycznie nie istnieje już od blisko roku (np. koncertów nie odmrożono nawet w wakacje). Tymczasem wciąż jest tam problem z wprowadzaniem powszechnego obowiązku zakrywania twarzy. Trudno nam to sobie w Polsce wyobrazić, ale jeszcze kilka dni temu trwała na wyspach dyskusja wokół tego czy ochroniarze w sklepach mogą nie wpuszczać osób bez maseczek. W naszym kraju z kolei zasłanianie ust i nosa stało się już niemal całkowicie powszechne. Antymaseczkowca spotkać na ulicy jest coraz trudniej – i bardzo dobrze!
Tymczasem w Polsce, pomimo tego że do wielu zasad sanitarnych stosujemy się wzorowo, nie możemy pojechać na narty, ale możemy stłoczyć się w sklepie wielkopowierzchniowym, by przez kilka godzin robić zakupy. A przecież we wspomnianym Nature wyraźnie pokazane jest, że w tego typu obiektach transmisja koronawirusa jest bardzo intensywna. Podobnie zresztą jak w miejscach kultu. W Polsce jednak otwarte kościoły to już sanitarny standard, który przestał już kogokolwiek dziwić.
Mieliśmy czas wykonać swoje badania
Trzeba też koniecznie odnieść się do słów rzecznika rządu, który powiedział że nie dało się przeprowadzić takich badań w Polsce, bo gospodarka była zamknięta. A przecież nie była. Mieliśmy chyba najweselsze wakacje w Europie, w górach i nad morzem były tłumy, ba, w Polsce odbyła się nawet część festiwali muzycznych. W moim Gdańsku codziennie na terenach postoczniowych bawiły się prawdziwe tłumy. A mimo wszystko wzrost zakażeń pojawił się dopiero po powrocie dzieci do szkół. Była więc doskonała okazja, żeby zbadać jak poszczególne luzowania obostrzeń wpływają na transmisję wirusa.
Jedno jest pewne – niezależnie od przyjętej podstawy nałożenia restrykcji, na otwarcie gastronomii i fitness w lutym raczej nie ma szans. Rząd raczej szykuje się na powrót do w miarę normalnego działania galerii handlowych, być może otworzy też stoki narciarskie i częściowo hotele. Ale to będzie na tyle. Oczywiście, wydaje się to być zdroworozsądkowym rozwiązaniem. Ale wprowadzając je przydałoby się pokazać przedstawicielom innych branż wyniki badań mówiących: to jeszcze nie wasza kolej. I przy okazji zaprezentować wreszcie solidny pakiet pomocowy.