Co by się stało, gdyby ludzie z klasy średniej postanowili wysłać swoje dzieci do szkół prywatnych, zamiast do publicznych? Bardzo szybko zorientowaliby się, że wiedza to nie jest kawałek pizzy, nie można jej zamówić.
W Gazeta.pl pojawił się cykl artykułów pod tytułem „Klasa średnia się grodzi”, gdzie tęgie głowy publicystów i profesorów łamią się nad tym, jak to społeczeństwo jest podzielone. Jednym z tematów, który został tam poruszony, jest szkoła. Polecam lekturę, bo ocena sytuacji jawi się jako dość precyzyjna, proponowane są choćby rozwiązania z całkiem niezłego systemu skandynawskiego. Badacz Przemysław Sadura obawia się jednak bardzo ponurego scenariusza: oto klasa średnia miałaby wysłać swoje dzieci do szkół prywatnych tak, jak to robi klasa wyższa. To z kolei ma oznaczać, że szkoły publiczne przeznaczone byłyby tylko dla biedniejszych uczniów, a jak wiadomo, jeśli dzieci biedne, to i na placówki źle to wpłynie.
Ach, co za zabawna wizja. I jak dobitnie świadczyłaby o oderwaniu klasy średniej od rzeczywistości.
Czy szkoły prywatne są lepsze?
W Polsce panuje przekonanie, że jeśli coś znajduje się w prywatnych rękach, to magicznie staje się cudowne, bo konkurencja i wolny rynek sprawiają, że choćby właściciel był skończonym gamoniem, to i tak jego przedsiębiorstwo góruje nad każdym innym. Nie można powiedzieć, że takie podejście zupełnie się nie sprawdza: usługodawcy oraz sklepy ścigają się w gonitwie o palmę pierwszeństwa, a potencjalnie zadowolonymi klientami jesteśmy my. Jednak, jeśli ktoś myśli, że działa to również w podziale szkół na publiczne i prywatne, myli się w swojej nieskończonej naiwności.
Spieszę z tłumaczeniem, dlaczego.
Części rodziców wydaje się, że do szkoły prywatnej idą sami absolwenci uczelni wyższych, którzy ukończyli studia dzienne z wyróżnieniem oraz uściskiem dłoni dziekana. Tacy, którzy rzucili pracę na uniwersytecie i postanowili oddać się misji dzielenia z najmłodszymi wiedzą. W porządku, mogą tak myśleć. Jak to wygląda w rzeczywistości?
Nauczyciel w szkole prywatnej zarabia tyle samo lub niewiele więcej, niż w szkole publicznej. Nie ma pełnych uprawnień z tytułu Karty Nauczyciela – a więc ochrony, jaka idzie za statusem funkcjonariusza publicznego – świadczeń socjalnych, wolnych wakacji, ferii i Świąt (oczywiście, dyrekcja może im to wszystko dać, ale wcale nie musi). Ba, nauczycielowi w szkole niepublicznej znacznie częściej grożą nieprzyjemności ze strony rodziców, którzy przecież wychodzą z założenia, że skoro płacą, to wymagają. Co więcej, wybitni absolwenci szkół idą pracować raczej w korporacjach i dużych firmach. Słowem: nauczyciele pchają się drzwiami i oknami, ale raczej do placówek publicznych. Bo tam mają znacznie lepsze warunki i nie przekona ich, że w szkole prywatnej znajdują się „grzeczne i mądre dzieci mądrych i grzecznych rodziców”. Raz, że to nieprawda, a dwa, że pedagog z przygotowaniem poradzi sobie i z tymi, którzy w klasie szóstej mylą literki i nie umieją wskazać Warszawy na mapie.
Zajęcia pozalekcyjne przyszłością narodu
Argumentem (nieprzytoczonym przez pana Przemysława Sadurę) jest również ilość zajęć pozalekcyjnych. To prawda, że szkoła publiczna rzadziej może pozwolić sobie na wynajęcie instruktora tańca, mistrza sztuk walki czy zdolnego muzyka, który będzie szkolił młode umysły. Jeśli się tak dzieje, są zazwyczaj odpłatne. Więc skoro już płacić, to można od razu całej placówce niepublicznej, prawda? Rodzic z klasy średniej, pracujący nierzadko do późna, ma świadomość, że jego dziecko nie siedzi w świetlicy, tylko uczy się grać „Dla Elizy” Beethovena.
Ech.
Nie chcę nikogo straszyć, ale dzieci po paru godzinach w szkole mają już dosyć. Kiedy nauczyciel idzie na szóstą czy siódmą lekcję to wie, że pracuje na nizinach umysłowej aktywności uczniów i modli się, żeby nie roznieśli mu klasy do imentu. Wyobraźmy sobie więc sytuację, że jest 15:30, a ośmiolatek zaczyna naukę grania na pianinie albo idzie na dodatkowy angielski, a w duchu przeklina ambitnego rodzica, który za czasów własnego pacholęctwa mógł wrócić do domu po 12 (w klasach I-III) i mieć święty spokój. Słowem, zamiast systemu skandynawskiego, system japoński. Z tą różnicą, że w Japonii robienie awantury nauczycielowi jest czymś niespotykanym, a w Polsce coraz powszechniejszym. I to nie ze strony rodziców należących do klasy niższej, ale do tych z klasy średniej właśnie. Chociaż przypadek przedszkola Montessori pokazuje dobitnie, że prywatne placówki też nie dają sobie pod tym względem w kaszę dmuchać.
Która szkoła jest lepsza?
Oczywiście, szkoła szkole nierówna. Rodzice wykonują, zdaniem pana Przemysława Sadury, różne kombinacje, żeby tylko ich dziecko dostało się do publicznej placówki o lepszej renomie. Ale jeśli wybór będzie marny albo wysiłki spełzną na niczym, przedstawiciel klasy średniej będzie wolał zapłacić, a mieć „dobry” efekt.
Rzecz w tym, że szkoły prywatne wcale nie są ani lepsze – ani gorsze – od publicznych. Mają w „zestawie” może więcej zajęć pozalekcyjnych i czasem lepsze materiały dydaktyczne, ale to wszystko. Uczeń wyniesie tyle wiedzy, ile wpoi mu (we współpracy z rodzicem, bez której ani rusz) nauczyciel. To prawda, że dzieci ludzi z klasy średniej mają łatwiejszy start, są lepiej przygotowane i szybciej załapują pewne fakty, ale nierzadko są o wiele bardziej rozpieszczone i nastawione wyłącznie na siebie. A kiedy trzeba wtłoczyć wiedzę całemu zespołowi indywidualistów, którzy podgryzają się nawzajem, to efekty wcale nie są takie różowe.
Ze szkołami prywatnymi jest więc tak samo, jak z publicznymi. Są lepsze i gorsze, mają swoje cienie i blaski, natomiast nie można z całą pewnością osądzić, która będzie wybitna. Jeśli klasa średnia chce wysyłać swoje pociechy do publicznych placówek, niniejszym macham im na „do widzenia”. Za dziesięć lat odkryją, że jeśli płacisz za coś niematerialnego, to wcale nie oznacza, że dostaniesz to do ręki.