Facebook zbanował mnie jakiś milionowy raz. Niby powinnam się przyzwyczaić, ale sposób, w jaki algorytm co rusz odgrzebuje moje stare posty i doszukuje się w nich nieprawomyślnych słów, zawsze wprawia mnie w bezbrzeżne zdumienie.
Myślę, że gdzieś daleko na Zachodzie, gdzie słońce świeci dwa razy mocniej, ktoś siedzi w biurze Facebooka i tworzy algorytmy strzelające do takich profili, jak mój. Widzicie, moje przygody z banowaniem na tym uroczym portalu społecznościowym zaczęły się już parę lat temu, a konkretniej w momencie, w którym zaczął on banować bez kontekstu za słowa, które uznał obraźliwymi. Co jakiś czas któryś z moich znajomych uskarża się na to, że znowu spadł z facebookowego rowerka, gdyż algorytmowi nie spodobało się użyte przez niego określenie, wysłany obrazek czy opcja w otwartej ankiecie.
Facebook ban
Nie pamiętam już za co dostałam pierwszego bana (aczkolwiek chyba za to, że byłam współadministratorem fanpage’a wrzucającego dość złośliwe treści i kolegialnie wszyscy obrywali karą za tego, który wrzucił coś nieprawomyślnego), ale w okolicach trzeciego był to mem, który kiedyś krążył po środowiskach chanowych, w wersji oryginalnej „OP is a faggot”, w polskiej „OP to pedał”. OP, z chanowego original poster, czyli autor danego posta. W ten sposób demonstrowało się w środowisku brak poszanowania dla treści, które ktoś wrzucił do wspólnej bańki społecznościowej. Pamiętam tego bana doskonale, bo dostałam go za to, że napisałam z dezaprobatą w jednym wątku, że „dyskusja i tak sprowadzi się do op to pedał”. Masz babo placek, pierwsza dłuższa zsyłka, trzydzieści dni.
Następny ban przyszedł za to, że obśmiałam w dyskusji kobietę, która uważała, że słowo „ciapaty” wzięło się od słowa „ciabatta” (aczkolwiek, jak się później okazało, nie miałam do końca racji w tym etymologicznym sporze). Cytując posta, zacytowałam też to pierwsze słowo i – zgadnijcie co – Facebook wysłał mnie na przymusowe, miesięczne wakacje do obozu tolerancji.
Co z tego, że kilka lat temu?
Kolejna przymusowa zsyłka na margines Facebooka (wszak zbanowany może tylko przeglądać treści i nic więcej – żadnego Messengera, żadnych lajków) wywołana została przez słowo, którego użyłam pięć lat temu, denerwując się na człowieka, który doniósł na mnie do miejsca pracy. Wtedy też, zła jak osa, nazwałam donosiciela cwelem. Ja zapomniałam, ale Facebook nie. Pewnego pięknego dnia do mojej przeglądarki zastukali smutni panowie z napisem „zaloguj się ponownie”. Już wiedziałam, co to znaczy.
Następny ban był za to samo. Post też sprzed kilku lat, gdzieś z odmętów starej dyskusji, nawet nie pamiętam, dlaczego, kto i za co. No nic, bez Facebooka dało się przeżyć i te kolejne trzydzieści dni.
W którym roku się pani urodziła?
Ostatni ban przyszedł po cichu i z miejsca, w którym w ogóle się tego nie spodziewałam. Gdzieś w jakiejś dyskusji powiedziałam, że „jestem z osiemdziesiątego ósmego, piszę datę słownie, żeby mnie Facebook nie zbanował, bo Hitler” (88 to kod, którym posługują się neonaziści, ma oznaczać HH, czyli Heil Hitler). Być może ban był jednak za nazwisko tego słynnego zbrodniarza (za niego też można oberwać, chociaż nie zawsze) – trudno stwierdzić, może za oba.
Ostrzegam – za liczbę 14 też można pożegnać się z kontem na miesiąc. Oznacza ona „czternaście słów”, czyli coś w rodzaju rasistowskiego apelu nawołującego do dbania o czystość rasy. A spróbujcie to połączyć z 88, ban jest pewny.
Za co można dostać bana na Facebooku?
O facebookowych algorytmach banujących krążą już legendy. Jestem w stanie potwierdzić tylko to, co działo się w moim własnym przypadku, ale swego czasu podobno rowerzyści mieli spory problem na swoich grupach i fanpage, gdyż słowo „pedał” Facebook uznał za jednoznacznie obraźliwe. Internauci próbowali jakoś obejść ten mechanizm i zaczęli w to miejsce wstawiać [==], graficzne przedstawienie części rowerowej. Jakiś czas później i za to poleciały bany.
Wieść gminna niesie również, że bana można dostać za stworzenie otwartej ankiety. Wystarczy, że ktoś w opcjach dopisze jedno z zakazanych słów i cześć pracy. Czasami można oberwać za to, że wysłało się nagie zdjęcia przez Messengera. Prawdziwym hitem jest, jak powiadają, ban za zdjęcie małża.
Przymusową zsyłkę można dostać również za określenie „katol”. To tak, żeby nikt nie pomyślał, że banują tylko jedną stronę używającą nieładnego języka. „Hetero to zero”, „ciota”, popularne w środowisku młodzieżowym „idź się zabij/utop” (no bo przecież nawoływanie do samobójstwa) – wszystko to ostatecznie trafia pod facebookowy młynek i ulega karze. Facebook blokuje nawet feministki, kiedy tym walka o równouprawnienie pomyli się z bezmyślnym hejtem. Czasami wystarczy jedno zgłoszenie postu od innego życzliwego użytkownika i w ten sposób można pogrążyć całe profile, grupy czy strony na naszym niebieskim portalu społecznościowym. W ten sposób co jakiś czas młodzieżówki prawicy i lewicy zgłaszają sobie nawzajem konta, a potem ktoś krzyczy w Internecie, że Facebook robi chamską cenzurę, laboga, niech tu przyjdzie policja albo najlepiej minister.
Jest aż tak źle.
Po pierwsze: regulamin
Zasady społeczności są jakie są i nie ma co z tym dyskutować. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że mają pewien sens – jeśli ktoś jest wyjątkowo nękany przez inną osobę, dzielny algorytm może nękającego zdjąć z przyłożenia. Zresztą, dla przykładu, revenge porn na Facebooku zostało potraktowane ogniem dział (i bardzo dobrze). Rzecz w tym, że portal ten absolutnie nie potrafi czytać kontekstu, nie interesuje go często o czym ktoś napisał, ale co. Jest to wysoce niekomfortowe, zwłaszcza w sytuacji, w której wydłubuje się posty sprzed lat i wlepia za to kary. Ok – ich prywatny portal, ich regulamin, ich sprawa. Wbrew temu, co mówią niektórzy, społecznościówki nie są dobrem narodowym i w najgorszym razie można się bez nich obyć, policja nie przyjedzie na Facebooka. Nie zmienia to jednak faktu, że sposób egzekwowania zasad jest momentami głupi, pozbawiony sensu, a możliwość odwołania praktycznie nie istnieje.
Wiem, bo próbowałam.