404 posłów zagłosowało za odebraniem strażom miejskim i gminnym prawa do kontroli prędkości – w tym za pomocą fotoradarów. Z polskich ulic zniknęła połowa tego rodzaju urządzeń. Efekt? 46% więcej ofiar śmiertelnych.
Od 1 stycznia 2016 roku z polskich ulic zniknęły fotoradary obsługiwane przez straże miejskie i gminne. Z żółtymi urządzeniami rejestrującymi popełniane przez kierowców wykroczenia wciąż mamy do czynienia na co dzień, jednak jest ich dużo mniej niż kiedyś.
Instytut Transportu Samochodowego przygotował raport obrazujący stan bezpieczeństwa na polskich drogach za okres styczeń – sierpień zeszłego roku. Z raportem możecie się w całości zapoznać na stronach portalu BRD24.pl. Wnioski z niego płynące są alarmujące:
46% więcej ofiar śmiertelnych tam, gdzie zniknęły gminne fotoradary
Jeśli ktoś myślał, że polscy kierowcy dojrzeli i, mimo braku państwowego kija w postaci fotoradarów, jeżdżą bezpieczniej coraz to nowszymi samochodami – ten był w błędzie. Inna sprawa, że mógł tak myśleć wyłącznie ten, kto nie jeździ po naszych drogach (albo obserwuje świat zza pancernej szyby pancernego Seicento BMW). Ja, niestety, jestem zmuszony z racji wykonywanych obowiązków do częstych podróży po Polsce – i nieraz jestem w szoku, jak bardzo nasi kierowcy mają przepisy w… tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę.
Widać to w statystykach:
Z uzyskanych danych jednoznacznie wynika, że w 43 miejscowościach, w których przed 1 stycznia 2016 funkcjonowały fotoradary straży miejskich i gminnych zagrożenie wzrosło znacznie bardziej niż we wszystkich obszarach zabudowanych i ogółem na wszystkich drogach
Jak wynika z przywołanego wyżej raportu, w miejscowościach pozbawionych funkcjonujących do 31 grudnia 2015 roku fotoradarów stacjonarnych w okresie maj-sierpień 2016 r. w stosunku do analogicznego okresu roku poprzedniego:
- liczba wypadków wzrosła o 24%,
- liczba ofiar śmiertelnych wzrosła o 46% (41 ofiar, wobec 28 rok wcześniej),
- liczba rannych wzrosła o 23%.
Powodem zdecydowanej większości wypadków jest oczywiście nadmierna prędkość, czyli główny grzech polskich kierowców. W przywołanych w raporcie badaniach sprawdzono, że dozwoloną prędkość o więcej niż 10 km/h przekracza blisko połowa polskich kierowców. Nawet coraz nowsze samochody nie pomagają. Efekty są takie, że swoiste zaufanie, jakim posłowie obdarzyli kierowców-idiotów, skończyło się klapą.
Jak wskazują autorzy raportu: „dla zatrzymania negatywnych tendencji w wypadkowości należy zintensyfikować nadzór nad przestrzeganiem przez kierowców limitów prędkości”. Marchewka nie zadziałała – władza będzie musiała użyć kija.
Ale póki co trzeba to sobie jasno powiedzieć: posłowie mają krew na rękach, bo skutki zmian można było łatwo przewidzieć.