Nadprodukcja magistrów. Najwyższy czas ujawnić przyczynę

Edukacja Praca Dołącz do dyskusji
Nadprodukcja magistrów. Najwyższy czas ujawnić przyczynę

W Polsce od lat istnieje zjawisko inflacji wyższego wykształcenia. Zdobywa je zbyt wiele osób w stosunku do zapotrzebowań rynku pracy. Do tego stopnia, że w debacie publicznej pojawia się temat wprowadzenia opłat za edukację w szkołach wyższych. Bardzo rzadko wskazuje się przy tym na przyczyny tego zjawiska. Niestety, w dużej mierze stoją za nim władze poszczególnych uczelni, które ustalają limity przyjmowanych studentów.

Kiedyś nauka w szkołach wyższych była czymś elitarnym

Zjawisko inflacji wyższego wykształcenia jest złożone i ma wiele przyczyn. Jego sedno wydaje się jednak tkwić w tym, że decyzje dotyczące tego, ile osób może studiować dany kierunek, są podejmowane bezpośrednio w uczelniach.

Jeszcze w słusznie minionym okresie PRL-u nauka w szkole wyższej była czymś elitarnym. Studia mogli podejmować nieliczni. Tak też było w pierwszej połowie lat 90. XX wieku. Jednak wówczas stopniowo zaczęło się to zmieniać. Sukcesywnie powstawały wtedy kolejne uczelnie prywatne.

Często za odpowiednią odpłatnością przyjmowały one wszystkich chętnych ze zdaną maturą. I w wielu z nich tak jest do dziś. Ale w porównaniu z tym znacznie większym problemem wydaje się fakt, że w ślad za nimi poszły uczelnie publiczne, robiąc to samo za pieniądze podatnika.

Publiczne uczelnie mogą ustalać wysokie limity przyjęć na studia

Proceder ten można by bez problemu ukrócić, gdyby państwowe uczelnie nie mogły przyjmować nieracjonalnej liczby chętnych na wybrane kierunki.

W działaniach tych motywują się one zwykle tym, że każdy student oznacza dla nich dodatkowe pieniądze. A odpowiednia liczba żaków generuje etaty oraz nadgodziny dla wykładowców.

Bez wątpienia jako społeczeństwo potrzebujemy np. lekarzy, psychologów czy nauczycieli. Trudno kwestionować wysokie limity przyjęć na tych kierunkach (one zresztą często nie pokrywają istniejącego zapotrzebowania rynku).

Można zaryzykować stwierdzenie, że pracę w każdym z tych zawodów wcześniej czy później bez problemu znajduje każdy absolwent. Ale w przypadku takich kierunków, jak np. kulturoznawstwo, filologia rosyjska czy socjologia już niekoniecznie.

W ustalaniu limitów przyjęć na studia pomocne mogłoby być deklaracje pracodawców

Kwestia ta jest dość skomplikowana, bo gros absolwentów kierunków, na które łatwo się dostać, z powodzeniem pracuje np. w korporacjach na stanowiskach mających luźny związek z ich wykształceniem. Ponadto realizuje się w zawodach, w jakich po prostu preferowane jest magisterium bez dookreślenia jego obszaru.

Ale też spora część takich ludzi znajduje pracę znacząco poniżej kwalifikacji. A limity przyjęć na wielu popularnych kierunkach bywają absurdalnie wysokie. Odebranie uczelniom pełnej autonomii w tym zakresie mogłoby bardzo wiele zmienić.

Bez wątpienia nie byłoby to łatwe. W takiej sytuacji należałoby ustalić, co może służyć jako podstawa do wskazania tego, ile osób może studiować dany kierunek. Przydatne mogłyby być tu np. pisemne deklaracje pracodawców zainteresowanych zatrudnieniem młodych absolwentów wybranych specjalności.

Można sobie wyobrazić sytuację, że dyrektorzy różnych instytucji bez problemu wyraziliby chęć przyjęcia do pracy lekarzy, psychologów czy nauczycieli po ukończeniu przez nich studiów.

Bo jest ich raczej za mało niż za dużo. Wychodząc z takiego punktu widzenia, ciekawe wydaje się, czy znaleźliby się pracodawcy, którzy zadeklarowaliby na piśmie np. to, że są gotowi zatrudnić młodych absolwentów filologii klasycznej.

Niektórzy etatowi łacinnicy z publicznych uczelni uzasadniają swoją obecność np. tym, że wykładany przez nich język może stać się językiem urzędowym Unii Europejskiej. Czas to zatem zweryfikować. Zwłaszcza że ewentualne deklaracje dotyczące zatrudnienia mogliby wyrazić także urzędnicy z Brukseli.