Ławnicy w Sądzie Najwyższym to jeden z ciekawszych pomysłów obecnej władzy na reformę sądownictwa. Ciekawość to jednak w tym wypadku pierwszy stopień do piekła, co jasno pokazują transmisje z przesłuchań kandydatów.
Prawo i Sprawiedliwość wymyśliło, że w najwyższym hierarchicznie sądzie w Polsce, zajmującym się najpoważniejszymi sprawami, należy dopuścić do orzekania zwykłych obywateli. Nie do wszystkich spraw co prawda, wyłącznie do postępowań dyscyplinarnych i tzw. skarg nadzwyczajnych (nowego rodzaju środka odwoławczego) – ale jednak. Zgodnie z art. 59 §3 ustawy o Sądzie Najwyższym, ławnikiem może być osoba, która:
- posiada wyłącznie obywatelstwo polskie i korzysta z pełni praw cywilnych i publicznych;
- jest nieskazitelnego charakteru;
- ukończyła 40 lat;
- w dniu wyboru nie ukończyła 60 lat;
- jest zdolna, ze względu na stan zdrowia, do pełnienia obowiązków ławnika Sądu Najwyższego;
- posiada co najmniej wykształcenie średnie lub średnie branżowe.
Jak widać, kryteria nie są wyśrubowane. Nie przeszkodziło to zgłosić się do rekrutacji na ławników osobom, dzięki którym cała procedura okazało się farsą. Jak choćby dlatego, że jeden z kandydatów, jak wyszło na jaw podczas przesłuchania transmitowanego w internecie, był… poszukiwany przez Policję. A na koniec parlamentarni prawnicy doszli do wniosku, że… transmisję należy przerwać, „bo RODO”. Oczywiście, w międzyczasie poznali widzowie szczegóły z życia kandydatów. A były to szczegóły co najmniej intrygujące.
Ławnicy w Sądzie Najwyższym – ten pomysł nie mógł się udać
Jedna z kandydatek na ławników przyznała na przykład, że odróżniać dobro od zła nauczyła się od przedszkolaków (dokładniej – od grupy trzylatków), z którymi pracuje. Inny kandydat postanowił to przebić:
"Fundacja zgłosiła mnie na ławnika, nie wiem dlaczego, być może ma to sens" – kolejny ciekawy kandydat. Nie tylko dlatego, że przyszedł w sandałach i krótkich spodniach.
— Marek Tatała (@MarekTatala) June 26, 2018
W sumie kandydatów na wczorajszym przesłuchaniu było 15. Jedni mieli problem z określeniem tezy pracy doktorskiej („piszę o Estonii”), inni przyznali, że prawo znają słabo („mogę doczytać”), ale… umieją odróżniać dobro od zła. Inny kandydat od kilkunastu lat jest bezrobotny. Pani Anna wyjaśniała komisji: „Przekonała mnie chęć zdobycia doświadczenia w Sądzie Najwyższym”.
Koniec końców komisja zarekomendowała 13 kandydatów na ławników. Teraz Senat zdecyduje o ich powołaniu na te ważne stanowiska. I tak się zapewne stanie, co oznacza, że aby móc orzekać w Sądzie Najwyższym wystarczy de facto spełnić kryteria formalne (wcale nie takie wyśrubowane), zbłaźnić się na wysłuchaniu i voila, można iść pracować tam, skąd właśnie obecna władza wyrzuca co najmniej kilkudziesięciu doświadczonych sędziów. Można się zresztą szykować na powtórkę tych atrakcji, bo potrzeba jeszcze 23 kolejnych ławników (przy założeniu, że wszyscy nominowani kandydaci zyskają uznanie senatorów).
Bardzo dobrze, że sądy mają być bliżej obywateli. Ale czy akurat Sąd Najwyższy to właściwe miejsce dla ludzi nieznających się na prawie, ale potrafiących uspokoić grupę brzdąców w przedszkolu? Ja mam co do tego wątpliwości.