Niech prezydenta wybierają nam ci, którzy nigdy się nie mylą. Czyli politycy

Państwo Prawo Dołącz do dyskusji
Niech prezydenta wybierają nam ci, którzy nigdy się nie mylą. Czyli politycy

Wybory prezydenckie już rozstrzygnięte. Nie będę się rozwodzić nad samymi wynikami, bo wszystko (włącznie z tym niemądrym) w mediach zostało już wypowiedziane. Powoli opada pył, choć niektórzy nadal nie pogodzili się z wynikami i zapowiadają walkę o ponowne przeliczenie głosów. To również pomińmy. Najbardziej zaniepokoił mnie fakt, jak bardzo niektórzy obrazili się na obecnie panujący system wyborczy. Oczywiście wszystko pod płaszczykiem troski o Polskę, i dopiero po przegranych wyborach. Wcale nie wygląda to co najmniej śmiesznie.

Te pomysły to nie wymysły twitterowych trolli

Tuż po wyborach pojawiły się głosy, które postulowały radykalną zmianę sposobu wyboru Prezydenta RP. Jedne obudziły się dopiero po przegranych wyborach przez szeroko rozumiany obóz władzy, a inne mówiły o nich od lat – niezależnie od wyników. No cóż, to nie pierwszy raz, kiedy ludzie wpadają na „wspaniałe” pomysły dopiero po fakcie.

Taki pomysł publicznie wyraził m.in. marszałek Sejmu Szymon Hołownia, który po ogłoszeniu wyników stwierdził, że być może należy „porozmawiać o tym, aby prezydent był wyłaniany przez Zgromadzenie Narodowe”. Wszystko to po to, aby Polska nie była pęknięta na pół. No cóż, myślałem, że taki urok systemu wyborczego składającego się z dwóch tur – w drugiej turze bardzo często dochodzi do wyników mniej więcej pół na pół.

Marszałek Sejmu argumentował to tym, że już jedne wybory parlamentarne dość mocno polaryzują nas jako społeczeństwo. Kolejne wybory (w szczególności przegrane) nie są nam aż tak potrzebne. Jako przykład państw, które nie wybierają prezydenta w wyborach powszechnych, wskazał Niemcy i Włochy. Jak słusznie na ramach Rzeczypospolitej stwierdził Jerzy Haszczyński, kraje te wybierają prezydenta przez parlament przez wydarzenia z przeszłości.

Nie będzie zaskoczeniem to, że po II wojnie światowej w budowę nowych ustrojów tych krajów maczali palce alianci. Przed powstaniem III Rzeszy, Niemcy wybierali prezydenta w wyborach powszechnych – to on powoływał kanclerza. To między innymi silny mandat prezydenta umożliwił Hitlerowi zostanie kanclerzem. Argument marszałka Hołowni jest zatem nietrafiony. Niemcy i Włochy miały o wiele poważniejsze przyczyny ustanowienia takiego ustroju, niż 20-letnia kłótnia dwóch panów, którzy powinni być już na emeryturze.

To może ta demokracja wcale nie jest taka fajna?

Przeciwny powszechnym wyborom prezydenckim jest także były premier, Leszek Miller:

Powinniśmy zerwać z tą fikcją. Kandydaci mówią o kompetencjach, których nie mają, tego się nie da wyplenić, najlepiej więc żeby w Polsce prezydenci byli wybierani przez Zgromadzenie Narodowe. Tak było w II Rzeczypospolitej, gdzie żaden prezydent nie został wybrany w głosowaniu powszechnym. Wtedy jest szansa, że kampania jest innego rodzaju, że kandydat wie o czym mówi, a kampania nie przeradza się w jakieś plebiscyty.

Podziwiam optymizm Leszka Millera. Patrząc na prace polskiego parlamentu, co najmniej wątpię. Z kadencji na kadencję przekracza się kolejne granice, które kiedyś byłyby nie do pomyślenia. Nie ma już słowa, obelgi, której nie dałoby się wypowiedzieć.

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że powyższe argumenty brzmią rozsądnie – kto z nas nie chciałby mniejszej polaryzacji czy bardziej merytorycznej polityki? Jednak propozycja Hołowni i Millera jest wręcz gorsza od choroby. Rezygnacja z wyboru prezydenta przez obywateli byłaby niczym innym, jak ograniczeniem demokratycznych mechanizmów. Jeśli „ratowanie demokracji” ma się odbywać poprzez jej ograniczanie, to coś tu jest nie tak.

To, że kandydaci mówią o kompetencjach, których nie mają, to prawda. Ale tak jest w każdych wyborach, nie tylko prezydenckich. Na takiej samej zasadzie moglibyśmy podważyć sens wyborów do Parlamentu Europejskiego. Kolejna sprawa – parlamentarzyści sami nie wiedzą, jakie kompetencje mają. Jeśli dobrze poszukacie, to znajdziecie i takich asów, którzy nie wiedzą, kto ma władzę ustawodawczą, a kto wykonawczą. Nieznajomość podstawowych przepisów prawnych, pojęć okołopolitycznych jak nawet to, czym jest „Zgromadzenie Narodowe” – tacy ludzie piastują najwyższe urzędy w państwie. Nie wierzę, że będzie merytoryczniej. Pamiętacie jak wyglądały wybory Rzecznika Praw Obywatelskich przez parlament kilka lat temu?

Pogłębiać demokrację, nie okrajać – czas na realne reformy

Zamiast obrażać się na werdykt wyborców i kombinować przy ordynacji pod dyktando chwilowych emocji, politycy powinni sami sobie zadać pytanie, dlaczego naród jest tak spolaryzowany. No ale nie zadadzą, bo polaryzacja jest wielu osobom na rękę. Po prostu. Po co się wysilać, po co tworzyć merytoryczne programy wyborcze, tworzyć poczucie narodowej wspólnoty? O wiele łatwiejsze jest przecież zamknięcie się we własnej bańce, nazwanie swojego przeciwnika i jego wyborców od najgorszych, a w przypadku przegranej – posądzić o sfałszowanie wyborów i nawoływać do zmian w ordynacji. Wszystko po to, aby podpasować pod siebie. Nie ma być żadnej „władzy ludu”, tylko „władza mojego plemienia”.

Nic z tego – trzeba iść w drugą stronę. Jeżeli problemem jest rosnąca przepaść między zwykłymi ludźmi a władzą, to antidotum stanowi wzmocnienie mechanizmów demokracji bezpośredniej. Zamiast oddawać, odbierajmy kompetencje politykom. Co z tymi referendami? Dlaczego tak rzadko wykorzystujemy instytucję referendum? Owszem, ostatnio mieliśmy je w 2023 roku przy okazji wyborów parlamentarnych, ale wszyscy dobrze wiemy, jak bardzo tendencyjne pytania to były. Referendum stanowiło de facto element kampanii wyborczej ówczesnej władzy. Nikomu nie zależało na zdaniu ludzi.

Ułatwić obywatelom inicjowanie referendum, znieść sztywny próg frekwencyjny na poziomie 50%. Po prostu – odbywa się referendum, podejmujemy decyzję. Nie mówię tutaj o budowaniu drugiej Szwajcarii. Po prostu dajmy sobie możliwość częstszego, bezpośredniego wypowiadania się w kluczowych dla kraju sprawach.

Kolejna kwestia – co z realnym trójpodziałem władzy? Dziś w praktyce władza wykonawcza i ustawodawcza stanowią jedność – ministrem często bywa czynny poseł, co osłabia kontrolę parlamentarzystów nad rządem. Sejm ma naprawdę patrzyć na ręce ministrom, zamiast pełnić rolę maszynki do głosowania dla własnego gabinetu. Podobnie oddzielenia wymaga funkcja Prokuratora Generalnego od urzędu Ministra Sprawiedliwości. To są realne problemy ustroju politycznego w Polsce, a nie to, że nasz kandydat nie wygrał. Prawdziwie dojrzała demokracja nie boi się głosu obywateli – ani przy urnach, ani w referendum, ani poprzez silne instytucje kontrolne.