W popularnych w ostatnim czasie medialnych dyskusjach często pojawia się wątek dotyczący tego, że polska nauka prezentuje niski poziom na tle innych krajów. Ma to potwierdzać fakt, że nasze najlepsze uczelnie, jak np. UJ czy UW, zajmują trzycyfrowe pozycje w światowych rankingach. W takim postawieniu sprawy jest trochę racji, ale sprawa okazuje się znacznie bardziej skomplikowana.
Biurokracja, niedofinansowanie, brak publikacji w języku angielskim
Obok tego, że polskie uczelnie znajdują się na słabych pozycjach w międzynarodowych rankingach, często wskazuje się na różne inne kwestie.
Wśród nich pojawia się np. trapiąca naszą naukę biurokracja, jej niedofinansowanie czy to, że wielu badaczy w ogóle nie publikuje w języku angielskim (zarzut ten dotyczy zwłaszcza przedstawicieli nauk humanistycznych i społecznych).
Jak łatwo zauważyć, tylko zbyt niskie finansowanie stanowi tutaj kwestię niezależną od samych naukowców. Bo np. biurokrację w pewnym stopniu tworzą oni sobie sami wskutek tego, że uczelnie jako instytucje są często źle zarządzane.
Rzecz jasna, w istotnym zakresie problematyczne regulacje tworzy obowiązujące ustawodawstwo. Ale przecież uczelnie mogą nad nim zapanować, zatrudniając kompetentnych i pomocnych pracowników administracyjnych.
Niestety, rzadko w pełni wykorzystują ten potencjał. Podobnie można skomentować zarzut dotyczący unikania publikowania za granicą. Za ten stan rzeczy w znacznej mierze również odpowiadają sami naukowcy.
Mimo wszystko jest lepiej, aniżeli można by uważać
Wbrew pozorom z polską nauką jest lepiej, niż można by sądzić. Cały czas dowiadujemy się przecież o ciekawych odkryciach różnych badaczy, dotyczących np. medycyny czy nowoczesnych technologii. Polska nauka bez wątpienia dynamicznie się rozwija.
W formułowanych zarzutach pod adresem naukowców chodzi więc raczej o to, że mogłoby być znacznie lepiej w porównaniu do tego, co jest. Bo obecna stagnacja powstrzymuje nasz rozwój jako społeczeństwa.
Co ciekawe, niska pozycja naszych uczelni w znanych rankingach niczego nie przesądza. Często są one tworzone w sposób, co do którego można sformułować istotne zastrzeżenia. Ich podstawą bywają np. zdobywane przez naukowców punkty za publikacje. A liczba niekoniecznie świadczy o jakości.
Emeryci i zajmowanie dwóch etatów przez jedną osobę
Tymczasem wśród istotnych przyczyn takiego, a nie innego poziomu polskiej nauki pomijane są na ogół dwie zasadnicze kwestie. Po pierwsze, w wielu uczelniach jest zatrudnionych sporo emerytowanych profesorów. Ludzie ci czasami niewiele robią, a nie chcą zwolnić swoich stanowisk dla mających spory potencjał młodych badaczy.
Po drugie zaś, nierzadką praktyką w środowiskach akademickich jest to, że jedna osoba może mieć więcej niż jeden etat. W praktyce nieraz jest to np. półtora etatu, a nawet dwie pełnopłatne umowy o pracę.
Wynika to z tego, że będący naukowcami wykładowcy posiadają pensum dydaktyczne w wysokości najwyżej ośmiu godzin tygodniowo. Przeprowadzając np. łącznie szesnaście godzin w dwóch uczelniach w jednym mieście, mogą pobierać dwie pensje.
Jeśli pracują w ten sposób, zwykle na badania pozostaje im już niewiele czasu. Jednocześnie skutkiem ubocznym tego zjawiska jest to, że młodym badaczom, nawet najwybitniejszym, bardzo trudno otrzymać etat naukowca.
Na niektórych kierunkach połowę kadry stanowią osoby, które osiągnęły wiek emerytalny. Część z nich wykazuje się znikomą aktywnością, zajmując przy tym więcej niż jeden etat.
Można bez trudu wskazać katedry, w których nikt nowy nie został zatrudniony od 20-30 lat. Starający się o pracę młodzi ludzie dowiadują się od władz uczelni o tym, że nie ma dla nich miejsca, a także, co gorsza, że nie będzie go również w przyszłości. Bo np. wszyscy obecnie zatrudnieni zamierzają pracować do 75 roku życia.
Stąd nasuwa się wniosek, że to właśnie systemowe blokowanie karier młodym badaczom stanowi ważną i pomijaną w mediach przyczynę obecnego stanu polskiej nauki.
Do zmian w tym obszarze mogłoby doprowadzić ograniczenie w zatrudnieniu emerytowanych badaczy oraz przyjęcie zasady: jeden naukowiec = jeden etat. Rzecz jasna, bez jakichkolwiek nadgodzin.
Pod tym względem szkolnictwo wyższe stanowi zresztą fenomen polskiego sektora publicznego. Poza nim trudno byłoby wskazać obszar, w którym dwie pełnopłatne umowy o pracę może posiadać jedna osoba.