Kto jest autorem praw autorskich do selfie wykonanego przez małpę? Małpa? Właściciel aparatu? Ktoś inny? To, skądinąd całkiem ciekawe, zagadnienie prawne – a właściwie, próba jego wyjaśnienia – doprowadziła Davida Slatera do bankructwa. A wszystko dzięki… obrońcom praw zwierząt.
Choć jeszcze niedawno słowo selfie nieodłącznie kojarzyło się (podobnie, jak gry komputerowe i komiksy) z tajemniczym światem nastolatków, to obecnie ten rodzaj fotografii jest uważamy za coś powszechnego i raczej neutralnego. Świadczy choćby o tym popularność kijków do selfie w miejscowościach turystycznych. Selfie, jak każda inna fotografia, może być przedmiotem autorskich praw majątkowych – wszak to bez wątpienia utwór w rozumieniu ustawy o prawie autorskim, definiującym go jako „każdy przejaw działalności twórczej o indywidualnym charakterze, ustalony w jakiejkolwiek postaci, niezależnie od wartości, przeznaczenia i sposobu wyrażenia”.
Prawa autorskie do selfie – czy ma do nich prawo… małpa?
Prawa autorskie co do zasady przysługują autorowi utworu. Autorskie prawa majątkowe przysługują twórcy – czyli np. fotografowi, wykonującemu zdjęcie. Z uwagi na sposób działania aparatu fotograficznego, jego obsługa co do zasady wymaga udziału człowieka. Co się jednak stanie, jeśli aparat taki damy małpie? Okazuje się, że efekty mogą podobne, jak w znanym twierdzeniu, że jeśli damy milionie małp maszynę do pisania, to w końcu któraś z nich napisze dzieło na miarę Szekspira.
Z aparatem jest jednak prościej – dobre zdjęcie wymaga czasami jednego naciśnięcia przycisku migawki, a sonet czy sztuka to jednak trochę bardziej pracochłonne dzieło. Pewnie dlatego też nie powinno być zaskoczeniem, że indonezyjskie makaki okazały się być autorami bardzo udanych selfie, w tym takiego (za Wikipedią):
Piękne, prawda? Oczywiście, małpy nie robiły tych słitfoci własnymi iPhonami. Wydatnie pomógł w ich tworzeniu fotograf David Slater, użyczając swoich aparatów fotograficznych (oraz, jak można przypuszczać, wydatnie pomagając, a może nawet zajmując się tym samodzielnie, zgrywając zdjęcia i udostępniając je w sieci). Co więcej, Slater postanowił zdjęcia opublikować w formie albumu, którego druk zlecił – w ramach popularnego self-publishingu – firmie Blurb. Zamiast spodziewanych milionów monet – fotograf otrzymał… pozew od PETA, organizacji obrony praw zwierząt.
Pozew jest, wygrana jest, tylko zysków brak
PETA argumentowała w pozwie, że małpy są podmiotami prawa autorskiego, wymieniając w pozwie nawet jedną z nich: sześcioletniego makaka o imieniu Naruto. Co ciekawe, sam przebieg procesu nie dotyczył wyłącznie głównego zagadnienia (czy zwierzęta mogą być twórcami), ale i tego, czy PETA… reprezentuje właściwą małpę. Nic dziwnego, że sala rozpraw pełna była studentów prawa szukających niecodziennej rozrywki, a sędzia musiał się powstrzymywać od wybuchów śmiechu.
Nie do śmiechu było natomiast Slaterowi. Choć wygrał proces w pierwszej instancji – bo, jak roztropnie zauważył sędzia, gdyby prawa autorskie miałyby być przynależne zwierzętom, to z pewnością przepisy mówiłyby o tym wprost – to stracił na nim oszczędności życia (niezbyt wielkie, jak się wydaje). Nie było go nawet stać na to, aby stawić się na rozprawie w sądzie apelacyjnym. Jak powiedział Guardianowi w rozmowie telefonicznej:
Próbuję zostać trenerem tenisa. Myślę nawet o wyprowadzaniu psów. Nie zarabiam nawet tyle, aby opłacić podatki.
Proces jednak toczy się dalej. PETA twierdzi, że na „autorstwo” należy spojrzeć w szerszym kontekście. Pytanie tylko, czy przyznanie praw autorskich zwierzętom nie rodziłoby zbyt poważnych konsekwencji. Bo jeśli taki Naruto może być autorem, to czemu nie miałby być np. wyborcą?