Kilka dni temu znajomy adwokat opowiadał mi jak dotarł do sądu, po czym zdumiony odkrył, że jest jedynym pełnomocnikiem obecnym na rozprawie fizycznie. Okazało się, że nie otrzymał informacji o tym, że rozprawa rozpocznie się online za pośrednictwem Microsoft Teams.
Cała sytuacja wywołała w sądzie niebagatelny problem proceduralny. Najwyraźniej bowiem, posiedzenie nie może się odbywać w taki sposób, że część jego uczestników obecna jest fizycznie, a część w sposób wirtualny. Dlatego pracownicy sądu zaczęli biegać w poszukiwaniu salki z laptopem, na której odosobnionego mecenasa udałoby się posadzić przed kamerką internetową. Zaprzyjaźnionego adwokata posadzili przed stołem sędziowskim i udostępniono mu prawdopodobnie sędziowski komputer, na którym przy okazji mogło być naprawdę wszystko.
Bardzo rozbawiła mnie ta sytuacja, choć wydawało mi się, że to raczej jakiś posmak sądowego folkloru z gatunku „jeden na milion”.
Nieco mniej do śmiechu było mi dziś rano, gdy znalazłem się w dokładnie takiej samej sytuacji
Zostałem wezwany na świadka w sprawie najwyraźniej pośrednio związanej też z jednym z archiwalnych artykułów Bezprawnika i oczywiście zdecydowałem się wypełnić swój patriotyczny obowiązek. Nie było to łatwe, ponieważ Warszawa tonęła w ulewie, która paraliżowała całą Wisłostradę, a moja wyprawa zmierzała w kierunku sądu na zakorkowanej Czerniakowskiej. W dużym pośpiechu, delikatnie zestresowany dotarłem w ostatniej dopuszczalnej minucie na salę rozpraw, by zobaczyć… przede wszystkim zdumienie na twarzy pracowników sądu.
Jak się okazało – zdecydowano się na przeprowadzenie rozprawy online. Ja jednak takiej informacji nie otrzymałem, pokornie udając się do budynku sądu. Ubolewam, że dzień wcześniej nie udało mi się dodzwonić na infolinię, bo nawet – doświadczony przypadkiem kolegi – przeszło mi przez myśl, że taki scenariusz może być prawdopodobny.
Kiedy pojawiłem się na sali rozpraw, fizycznie była tam obecna pani sędzia z panią protokolantką, na specjalnym ekranie widziałem też pełnomocników obu stron, a oni – jak mi się wydaje – widzieli też mnie. Nie mogłem jednak złożyć zeznań w tej formie. Pracownicy sądu w pierwszej kolejności rozważali „tę salkę” (z której zapewne korzystał mój kolega), ale okazała się niedostępna. Gdy pojawiło się widmo przesunięcia rozprawy – i kolejnego zmarnowanego poranka – zaproponowałem, że połączę się ze swojego komputera z korytarza. Skoro miałem być online na Teams (choć nie z mojej winy się tego nie dowiedziałem), to ja sobie to zorganizuję we własnym zakresie i już nie jest sprawą sądu jak to zrobię. „Potrzebuję tylko linka do Teams”.
I tutaj zrobiło się naprawdę dziwnie
Wyobraźcie sobie, że od sali rozpraw – na której jest sąd – dzielą mnie tylko drzwi. A mimo to muszę uczestniczyć w rozprawie za pośrednictwem komunikatora internetowego Microsoftu. Szybko przeniosłem się zresztą do sądowego lobby zlokalizowanego w ramach biura podawczego, bo notorycznie przejeżdżające wózki z aktami zagłuszały całą rozmowę. Na szczęście ruch w sądach o tej porze pandemii nie jest duży i było względnie intymnie (choć oczywiście równie dobrze mogłem mieć za plecami tłum słuchaczy, więc cieszę się, że nie była to sprawa np. rozwodowa). Jedynie pani z biura podawczego z ewidentną pretensją w głosie wychyliła się z okienka domagając, bym zeznawał ciszej.
Ja się nie zajmuję na co dzień procesem, za to niezwykle ochoczo dostrzegam pewne absurdy i niewątpliwie brak elastyczności w formie uczestnictwa w rozprawach jest jedną z rzeczy, które polskie sądownictwo musi sobie przepracować. I to niezależnie od pandemii, choć pandemia z pewnością fakt ten w znaczącym stopniu przyspieszyła. Rozprawy online, które na dodatek działałyby sprawnie i były pozbawione opisywanych powyżej absurdów, bardzo ulżyłyby moim kolegom, radcom czy adwokatom, którzy nierzadko godzinami podróżują po Polsce lub muszą podnajmować zastępców. Niewątpliwie rozwiązałoby to też problem np. z drogimi i problematycznymi podróżami świadków. Sam format i przebieg rozprawy był w tym wypadku bardzo sprawny, więc dobrze by było dopasować prawo i jego egzekucję tak, by tego typu groteskowe scenariusze nie miały miejsca.
Mamy też, coraz liczniejszym gronem, w telefonach aplikację mObywatel. Byłoby świetnie, gdyby zamiast robić za stumetrowego „Misia na miarę naszych cybermożliwości” w wykonaniu ministerstw odpowiedzialnych za cyfryzację, zaczęła być w końcu realnie użyteczna, wysyłając powiadomienie „Hej obywatelu, jutrzejsza rozprawa jest jednak online. Zaloguj się, by poznać szczegóły.”. Znowu się rozmarzyłem, bo przecież wszyscy dobrze pamiętamy, że e-państwo to porażka.