Polskie Stronnictwo Ludowe od uformowania się obecnego rządu rozdziera szaty praktycznie za każdym razem, gdy w grę wchodzą sprawy światopoglądowe. Z jakiegoś powodu politycy tej partii uparli się, że zablokują wprowadzenie związków partnerskich. Teraz Władysław Kosiniak-Kamysz zaproponował zastępstwo: status osoby najbliższej. Najwyraźniej skopiował pomysł od… prezydenta Andrzeja Dudy.
Status osoby najbliższej to kolejny pomysł PSL-u na podkopywanie prób wprowadzenia związków partnerskich
Partie tworzące obecną koalicję rządzącą nie potrafią się ze sobą dogadać w sprawach światopoglądowych. Chyba nikt nie jest zaskoczony tym faktem. Mamy w końcu w jednym rządzie liberalną obyczajowo Lewicę oraz uparcie konserwatywny PSL. Obydwa skrzydła „koalicji 15 października” skaczą sobie do gardeł praktycznie za każdym razem, gdy w grę wchodzi pomysł jakiejkolwiek liberalizacji prawa. Ostatnim głośnym przykładem było odrzucenie głosami między innymi PSL-u projektu ustawy dekryminalizującej aborcję. Akurat to nie jest jakiś wielki zarzut z mojej strony, bo nowe przepisy były dość wątpliwej jakości.
Teraz trwa spór o związki partnerskie. PSL od dłuższego czasu staje okoniem w tej sprawie, wymyślając coraz to dziwniejsze obiekcje. Politykom tej partii nie podobała się jakakolwiek forma ceremonii, możliwość zmiany nazwiska, czy w skrajnym przypadku nawet załatwianie sprawy w Urzędzie Stanu Cywilnego. Przy czym warto wspomnieć, że w tym ostatnim przypadku Ludowcy łaskawie się zgodzili. Przynajmniej do czasu, bo teraz Władysław Kosiniak-Kamysz ogłosił, że jego partia ma alternatywną propozycję. Zamiast związków partnerskich mielibyśmy mieć status osoby najbliższej.
Teraz Klub Parlamentarny PSL-u przygotowuje, pani poseł Pasławska, ustawę o statusie osoby najbliższej, która też będzie moim zdaniem do zaakceptowania, która rozstrzygnie sprawy dziedziczenia, sprawy związane z udostępnianiem informacji medycznej […] za taką ustawą zagłosuję.
Brzmi znajomo? Jeżeli ktoś śledzi uważnie polską scenę polityczną i ma niezłą pamięć, to być może pamięta bardzo podobny pomysł. W maju 2015 r. rzucił go w wywiadzie z „Rzeczpospolitą” Andrzej Duda, ówczesny kandydat na prezydenta.
Powiem im szczerze, że nie zgadzam się na małżeństwa jednopłciowe, ani nie widzę powodu, by legalizować związki partnerskie. Ale myślę, że byłoby możliwe uznanie statusu osoby najbliższej.
Trzeba przyznać, że jak na tamte czasy, było to dość rewolucyjne stanowisko, przynajmniej jeśli chodzi o konserwatywną część sceny politycznej. To znaczy: byłoby, gdyby w grę nie wchodziło typowe przedwyborcze mydlenie oczu wyborcom. Równocześnie warto odnotować, że otoczenie prezydenta wracało do pomysłu w 2019 r. Wówczas jednak padła deklaracja, że prezydent może i by taką ustawę podpisał, o ile większość parlamentarna zdecydowałaby się ją uchwalić. Szanse na to były po prostu zerowe.
Dlaczego właściwie konserwatyści tak bardzo przejmują się cudzymi związkami, które dla nich nie mają znaczenia?
Status osoby najbliższej sam w sobie nie jest jakimś tragicznym pomysłem. Nie da się jednak ukryć, że nie jesteśmy już w 2015 r. Standardem w cywilizowanym świecie jest jakaś forma zalegalizowania związków jednopłciowych przez państwo, na równi z tradycyjnymi małżeństwami. Wspominam o tym dlatego, że oczekiwania wyborców obecnej większości rządzącej, w tym także PSL i Trzeciej Drogi, podpowiadałyby bardziej zdecydowaną zmianę. Zwłaszcza że Polacy są zdecydowanie mniej zacietrzewieni w sprawach światopoglądowych od polityków.
Skąd więc ta chęć wskrzeszenia koncepcji sprzed dekady, do tego niezbyt szczerej? Argument natury czysto pragmatycznej jest taki, że Andrzej Duda za żadne skarby świata nie podpisze ustawy o związkach partnerskich. Zawetować jego własny pomysł byłoby mu zdecydowanie trudniej. Przy czym obecnemu prezydentowi został niecały rok urzędowania. To nie jest tak dużo czasu, by z jednej strony nie można było poczekać ze zmianami światopoglądowymi, z drugiej zaś by nie trzeba było wygłupiać się z pomysłami, których nie oczekuje dzisiaj chyba nikt.
Konserwatywny prezydent nie wyjaśnia jednak uporu, z jakim PSL zwalcza związki partnerskie. Mam w tym przypadku na myśli próby storpedowania albo przynajmniej okrojenia pomysłów rzucanych przez koalicjantów. Z pewnością Ludowcy zaczęliby podnosić kwestię swoich sumień. To jednak dość kiepski i dość emocjonalny argument, który zresztą łatwo odbić w podobnym stylu.
W końcu trzeba nie mieć sumienia, by próbować za pomocą prawa uprzykrzać życie osobom, które nie wyznają tych samych wartości, ani nawet tej samej religii. Istnienie innych form legalizacji związku nie umniejsza w niczym małżeństwom cywilnym, które i tak z punktu widzenia gorliwych katolików nie powinny mieć większego znaczenia.
Być może wyjaśnieniem jest kalkulacja polityczna na dużo bardziej lokalnym poziomie. PSL konkuruje o głosy na wsi z PiS. Tymczasem poza większymi miastami głos księży proboszczów wciąż całkiem mocno się liczy. Utrzymanie ich względnie życzliwej neutralności z pewnością ma swoją cenę. Tylko czy aby na pewno muszą ją płacić wyborcy obecnej koalicji i osoby zainteresowane ułatwieniem ich codziennego życia?