Tych kilku użytkowników PlayStation Video, którzy kupowali dostęp do konkretnych filmów i seriali, może się zdziwić. Od nowego roku stracą dostęp do produkcji koncernu Warner Bros. Discovery, który niejako zabrał swoje zabawki, gdy skończyła się umowa licencyjna. Zwrot kosztów? Użytkownicy mogą o nim tylko pomarzyć. Treści cyfrowe nigdy do nich nie należały.
Użytkownicy pewnej zapomnianej usługi Sony będą mieli przykrą niespodziankę
Po raz kolejny okazuje się, że treści cyfrowe w dyspozycji konsumentów nie są należycie chronione przed platformami, z których korzystamy. Tym razem chodzi o zamieszanie związane z dostępem do produkcji koncernu Warner Bros. Discovery na zapomnianej platformie PlayStation Video.
Dawno, dawno temu, na początku wojen streamingowych, Sony chciało mieć swoją własną platformę, popełniając tym samym błąd wielu globalnych koncernów chcących coś uszczknąć z sukcesu Netflixa. Nikogo chyba nie zaskoczy stwierdzenie, że nie mogła ona konkurować z przywołanym już Netflixem, Prime Video oraz Apple TV. Usługa została zamknięta w 2021 r. Przy czym użytkownicy wciąż mogli ją pobrać na swoje konsole i bez większych przeszkód korzystać z treści, które sobie kupili.
Czas przeszły jest uzasadniony, bo najwyraźniej umowa licencyjna pomiędzy Sony a Warner Bros. Discovery się skończyła. Osoby wciąż korzystające z PlayStation View otrzymały komunikat w języku angielskim, który można przetłumaczyć w następujący sposób:
Od 31 grudnia 2023 r., w związku z naszymi umowami licencyjnymi z dostawcami treści, nie będziesz już mógł oglądać żadnej z wcześniej zakupionych treści Discovery, które zostaną usunięte z Twojej biblioteki wideo.
Serdecznie dziękujemy za Wasze ciągłe wsparcie.
Dziękujemy,
PlayStation Store
Innymi słowy: treści cyfrowe należące do Discovery zakupione przez danego użytkownika po prostu znikną. O żadnej formie rekompensaty albo zwrotu pieniędzy nie ma mowy. Najwyraźniej umowa zawarta pomiędzy użytkownikami a Sony z góry dopuszczała odebranie im dostępu do danej treści. PlayStation View to oczywiście usługa, która nawet w okresie swojej świetności nie należała do szczególnie istotnych. Problem w tym, że podobna sytuacja może się nam przytrafić także na dużo popularniejszych platformach.
Globalne platformy cyfrowe tak naprawdę mogą z naszymi grami, filmami i serialami zrobić, co tylko im się podoba
Podobne przypadki w ostatnim czasie przytrafiają się nadspodziewanie często. Pod koniec lipca Ubisoft, znany producent i dystrybutor gier komputerowych, zapowiedział, że będzie kasował nieaktywne konta użytkowników na swojej platformie Ubisoft Connect. Nie jest tak źle, bo przez „nieaktywne konto” rozumiemy brak logowań w okresie 4 lat. Do tego firma zapewniała wówczas, że wystarczy zalogować się w ciągu 30 dni od otrzymania wiadomości z ostrzeżeniem, by uniknąć całej procedury.
Ubisoft tłumaczył także, że takie posunięcie wymusiły na nim przepisy RODO. Chodzi o nieprzechowywanie danych osobowych użytkowników, kiedy nie ma już ku temu uzasadnienia. Warto jednak zauważyć, że cały czas chodzi o treści cyfrowe, za które ktoś zapłacił i może chcieć w przyszłości uzyskać do nich dostęp.
Ktoś mógłby argumentować, że platforma Ubisoftu nie jest dominującym podmiotem w swojej branży, więc nie ma większych powodów do niepokojów. Takim podmiotem jest Steam, któremu również zdarzało się usuwać z bibliotek użytkowników jakieś pozycje. Najczęściej chodzi o przeciwdziałanie przeróżnym przejawom łamania praw autorskich przez podejrzanych twórców. W grę wchodzą także podejrzane transakcje z udziałem serwisów oferujących klucze aktywacyjne, które mogą okazać się pirackie. Trafiały się także gry po prostu zbyt drastyczne.
Treści cyfrowe konsumentów powinny podlegać ochronie prawnej na poziomie krajowym i europejskim
Powyższe przypadki łączy to, że treści cyfrowe zakupione „na stałe” przez użytkowników nagle przestają być dostępne. Co w takiej sytuacji możemy zrobić? Niewiele. Z formalnego punktu widzenia nie nabywamy w końcu kopii filmu czy gry na własność, a jedynie uzyskujemy licencję na korzystanie z oprogramowania albo dostęp do treści. Nawet gdybyśmy chcieli bawić się w sądowe dochodzenie roszczeń, to praktycznie każda umowa zawiera klauzulę wskazującą taki właściwy sąd, który pasuje licencjodawcy.
Winowajcą znikomej ochrony konsumentów przed licencyjnymi kombinacjami ze strony platform cyfrowych jest rzecz jasna ustawodawca. Prawo od dawna nie nadąża za współczesnymi technologiami. Jeśli już, to rzadko kiedy ma na celu ochronę rzeczywistych interesów obywateli. Bo przecież obowiązkowe komunikaty o wykorzystywaniu plików cookies są bardziej irytujące niż użytecze.
Tymczasem treści cyfrowe wykupione przez konsumenta powinny podlegać ochronie. Nie jest to błahy problem, a na pewno większy niż kolejne aferki o bany na Facebooku dla kolejnych politykierów. Wartość typowego współczesnego konta Steam to przynajmniej tysiące złotych. Równocześnie ponadnarodowe korporacje są stroną w oczywisty sposób silniejszą. Są w stanie narzucać swoim klientom warunki, na które ci niekoniecznie godzą się z innych powodów niż brak realnego wyboru. Rozsądnym minimum wydaje się pełny zwrotu pieniędzy dla użytkownika, który nie ze swojej winy trwale utracił dostęp do danej treści.