Trudno dopatrzeć się w decyzjach władz państwowych jednoznacznego komunikatu. I nawet jak padają słowa, to czyny i gesty temu przeczą. Przypomnijmy sobie początek pandemii i wypowiedzi Łukasza Szumowskiego, byłego ministra zdrowia. To były dość krótkie, treściwe, wyczerpujące informacje. I ludzie to kupowali. Stał się najbardziej wiarygodnym politykiem. Nie trwało to jednak długo. A im dalej w las, tym ciemniej.
Obejrzałam czwartkową konferencję premiera Mateusza Morawieckiego oraz ministra zdrowia Adama Niedzielskiego. Nie patrzyłam na zegarek, ale trwała ona ok. godziny. W sumie mogłam zakończyć oglądanie po 3 minutach, gdy dowiedziałam się, że cała Polska będzie w żółtej strefie, a niektóre powiaty będą miały status czerwonej. Dalej były jakieś wynurzenia premiera, z których niewiele wynikało. Jeśli celem było zanudzić, to faktycznie się udało.
Skoro tyle mieli premier z ministrem do powiedzenia, co powiedzieli w pierwszych minutach, to na tym lepiej było poprzestać. Rzecznik po wystąpieniach obu panów poinformował dziennikarzy, że mogą zadać po jednym pytaniu. Dziennikarze na jednym wdechu zadawali po kilka pytań dbając o to, by spinały się w jedną całość. Rzecznik jednak był czujny. W którymś momencie przypomniał, że „na coś żeśmy się umówili na początku”. I to był najciekawszy punkt konferencji. Aż się uśmiałam. Umowa faktycznie była, tyle że jednostronna.
Zwróciłam uwagę, że premier z ministrem weszli w maseczkach zasłaniających usta i nos. Nawet pomyślałam – no wreszcie dają przykład społeczeństwu. Po chwili jednak, gdy premier zaczął przemawiać, maseczkę zdjął. Czyżby w trakcie mówienia nie była ona wskazana? Szukając zajęcia (by nie zasnąć) w trakcie słuchania przemowy obstawiałam – czy minister Niedzielski jak zacznie mówić, to też zdejmie maskę, czy też nie. Doszłam do wniosku, że zachowa się inaczej niż premier. Pudło, myliłam się.
To właśnie jest jeden z elementów dowodzących, że słowa rządzących nie idą w parze z czynami. Zdaję sobie sprawę z tego, że to być może moje czepialstwo. Ale już w przeszłości słyszałam wypowiedź przedstawiciela ministerstwa zdrowia, zapytanego dlaczego w trakcie konferencji nie przysłania ust i nosa, że on przecież nie jest chory, więc w maseczce być nie musi. Słyszałam również Łukasza Szumowskiego zmieniającego zdanie na temat skuteczności maseczek. Chyba wszyscy to pamiętają, więc przypominać nie muszę.
Pamiętam wizytę premiera Morawieckiego w restauracji, gdzie był nie tylko bez maseczki, ale nie zachował również dystansu. Jeśli rządzący mówią, że jednym z elementów zabezpieczenia przed rozprzestrzenianiem się koronawirusa jest przysłanianie ust i nosa, a sami tego nie robią, to społeczeństwo nabiera wątpliwości. Bo albo „kagańce” (jak niektórzy nazywają maski) są zbyteczne, albo władza nam pokazuje, że stoi ponad prawem. Narasta bunt społeczny. Są tacy co w maskach dopatrują się zniewolenia. Ale sami rządzący przyczyniają się do tego, że wymóg maseczek jest tak odbierany. Nie pomogą żadne nakładane kary. Część będzie je nosić dla świętego spokoju, ale będą i tacy, którzy zakwestionują podstawę prawną.
Nie wiem, czy przysłanianie ust i nosa, zachowanie dystansu oraz dezynfekcja rąk coś daje. Natomiast stosuję się do zaleceń. Dla samej siebie. Nie chcę mieć wyrzutów sumienia, że mogłabym ustrzec innych i siebie, a tego nie robiłam. Natomiast pewnych aspektów zrozumieć nie jestem w stanie. W jakim celu obowiązuje nakaz noszenia maseczek na cmentarzach, na których – na co dzień – nie ma wielu ludzi? Chronimy zmarłych? Rozumiałabym wprowadzenie tego obostrzenia przed Wszystkimi Świętymi. Ale w jakim celu ono obowiązuje cały czas? Przypominam, że już w początkach pandemii cmentarze zamykano dwukrotnie. Czy tam jest siedlisko zarazy, o której wiedzą tylko rządzący? Nie pamiętam by w mediach było głośno o tym, że na którymś cmentarzu ludzie złapali „koronę”.
Idę na spacer z psami z dala od ludzi i mam maszerować w masce. Dlaczego – nikt mi do tej pory tego nie wyjaśnił. Sporo wcześniej z obowiązku noszenia masek zwolniono małe dzieci. Czytam o tym, że wskazane jest jak najczęstsze wietrzenie pomieszczeń. Dlatego wnioskuję, że w powietrzu zaraza nie fruwa. Czemu więc mamy przesłaniać usta i nos w otwartej przestrzeni, będąc z dala od ludzi? Zastosuję się, ale chciałabym znać odpowiedź na to nurtujące mnie pytanie. Nie kwestionuję konieczności zakładania maski w sklepach, komunikacji miejskiej, w teatrach, kinach, a nawet na zatłoczonych przystankach. Tyle że nakładanie obowiązku bez poinformowania społeczeństwa dlaczego właśnie tak ma postępować nie sprzyja temu, że obywatele będą do zaleceń się stosować. Przynajmniej ja lubię wiedzieć, jak coś robię, jakie z tego korzyści odniosę ja lub inni. A tu odpowiedzi sama sobie udzielić nie potrafię, mimo użycia całych pokładów własnej inteligencji.
I kolejny aspekt, o którym już wspominałam. Jest on równie ważny jak brak jednolitego przekazu przez rządzących do społeczeństwa. Mam na myśli nadużywanie władzy. Pamiętam prezesa, a obecnie wicepremiera Kaczyńskiego odwiedzającego grób rodzinny, gdy dla obywateli cmentarze były pozamykane. Na początku pisałam o tym, że przedstawiciele rządzących nie czują potrzeby noszenia maseczek, mimo że na społeczeństwo ten obowiązek nałożyli. Ale mamy też ostatnio przykład przyszłego ministra (oby nie) Przemysława Czarnka, który odwiedził w szpitalu ciężko chorą babcię. Wychodzi na to, że dobry poczciwy chłop, myślący o najbliższych. Tyle że jak jest zakaz odwiedzin, to powinien obowiązywać on wszystkich.
Jestem przeciwniczką skrajności. Nie popieram ani paniki z powodu pandemii, ani demonstracyjnego jej lekceważenia. Uważam, że koronawirus jest. Nie wiem, czy na tyle zjadliwy jak wielu sugeruje. Nie wiem, jak faktycznie wyglądała sytuacja np. we Włoszech, Hiszpanii czy Stanach Zjednoczonych. Znam tylko to, co prezentowano w mediach, w tym mediach społecznościowych. Wyglądało strasznie. Natomiast wiem jedno – nie chcę byśmy musieli się o tym przekonać, gdy „trup będzie słał się gęsto”. Być może wiele w tym przesady.
Ale zwyczajnie boję się momentu, gdy nasza opieka zdrowotna okaże się niewydolna. Nie sztuka (choć dla naszych władz może to przekracza możliwości) przeznaczyć jakąś halę na „szpital”. Nie powinno być problemu z zapewnieniem łóżek, respiratorów, a nawet może leków (choć ostatnio jest z tym problem). Ale skąd wziąć kadrę by zagwarantować chorym leczenie? Personelu medycznego od dawna brakuje. Szczególnie anestezjologów i pielęgniarek anestezjologicznych. Nie słyszałam, by rządzący przygotowywali projekt przekwalifikowania np. pielęgniarek czy ratowników medycznych w tym zakresie. Pracownicy szpitali są już przeciążeni. Do tego dochodzą wyłączenia części personelu z powodu kwarantanny. Już jest ciężko, a jeszcze nie ma olbrzymiej liczby zachorowań.
Odnoszę wrażenie, że od 8 miesięcy rządzący zachowują się jak dzieci we mgle. Coś robią, ale nie widać, by były to działania przemyślane. Społeczeństwo z jednej strony jest zmęczone obostrzeniami, z drugiej nie widzi namacalnie (i oby nie musiało zobaczyć) ciężko chorych na koronawirusa wśród najbliższych. I tworzą się teorie o spisku międzynarodowym, o koronaściemie. Chaotyczne i niespójne działania rządzących pomagają tylko w szerzeniu powątpiewania w istnienie Covid-19. Skoro premier, prezes, ministrowie, posłowie się nie obawiają, to i znaczna część społeczeństwa przestaje przestrzegać narzucanych im zasad.