Dziecko to nie sposób na poprawę sytuacji materialnej
Obecnie trwa festiwal pomysłów na kolejne ulgi i dodatki, które mają sprawić, że odbijemy się od demograficznego dna. Wśród propozycji króluje 100.000 złotych za urodzenie trzeciego dziecka i możliwość wcześniejszego przejścia na emeryturę kobiet, które urodziły określoną ilość dzieci. (przy zrównaniu wieku emerytalnego kobiet bezdzietnych z mężczyznami). Politycy zapominają jednak o jednym.
To nie kolejny przelew decyduje o tym, czy ktoś zdecyduje się na dziecko. Nie świadczenie, nie „bonus prorodzinny”, nie wcześniejsza emerytura. Kobiety chcą przede wszystkim bezpieczeństwa i spokoju – czyli tego, czego żaden rządowy program nie potrafi w pełni zagwarantować.
Bezpieczeństwo to nie tylko ochrona socjalna. To pewność, że dostaniesz się do lekarza, kiedy twoje dziecko ma gorączkę, a ty nie musisz walczyć o termin jak o miejsce w samolocie tanich linii. To świadomość, że droga terapia ratująca życie – jak w przypadku SMA – nie będzie zależeć od zbiórek w internecie, tylko od sprawnie działającego systemu refundacji. To także poczucie, że państwo traktuje cię poważnie, nie jak potencjalną beneficjentkę, tylko jak obywatelkę, która chce funkcjonować w przewidywalnym systemie.
Rodzice nie chcą obietnic, chcą bezpieczeństwa
Kobiety nie proszą o wcześniejsze emerytury, bo wiedzą, że to tylko złudzenie przywileju. Co z tego, że skończą pracę wcześniej, skoro przez lata zarabiały mniej, pracowały w mniej stabilnych formach zatrudnienia i opiekowały się dziećmi kosztem składek? I przede wszystkim nie są w tym wszystkim same – prawo zapomina o ojcach. A kobieta przecież nie rozmnaża się przez początkowanie – aby powołać kolejne życie, potrzebny jest jej partner.
Zarówno młode kobiety, jak i mężczyźni nie decydują się na dzieci, bo się boją. Strach nie dotyczy jednak kwestii finansowych, a drastycznych ograniczeń, które wraz z przyjściem na świat potomka, wywracają ich świat do góry nogami. Młodzi ludzie Nie chcą dodatków za kolejne dziecko, bo wiedzą, że pieniądze znikają szybciej niż cierpliwość w kolejce do pediatry. Zamiast tego chcą, by system po prostu działał.
Żeby szkoła naprawdę uczyła – tak, by nie trzeba było płacić za dziesięć zajęć dodatkowych (i w dodatku codziennie poświęcać czas na zawożenie dziecka na te zajęcia). Żeby przedszkole było otwarte wtedy, gdy trzeba, a nie wtedy, gdy „system przewiduje”. Żeby można było bez stresu zostawić dziecko w miejscu, gdzie ktoś się nim naprawdę zaopiekuje, gdy mama ma spotkanie służbowe, a tata nie może odebrać wcześniej. To nie są przywileje. To jest minimum cywilizacyjne, które pozwala normalnie żyć.
Młodzi ludzie chcą pracować, bawić się i żyć
Współczesne kobiety nie chcą być bohaterkami narodowego programu demograficznego. Nie chcą być oceniane przez pryzmat tego, czy „spełniły swój obowiązek wobec społeczeństwa”. Chcą żyć – i pracować – w świecie, w którym macierzyństwo nie oznacza rezygnacji z ambicji, rozwoju, ani bezpieczeństwa finansowego. Owszem, dodatkowy pieniądz w budżecie zawsze się przyda, a wizja wcześniejszej emerytury jest kusząca. Ale tylko osoba, która już dawno zapomniała, jak to jest stać przed takimi wyborami, jest w stanie pomyśleć, że kwestie finansowe wszystko rozwiązują.
Tutaj chodzi o poczucie bezpieczeństwa i o wizję, że wraz z narodzinami potomka, świat się nie skończy. Nie wszyscy mają duże rodziny, nie każde dziecko ma babcie i ciocie, które są w stanie wspomóc zmęczonych rodziców. Dlatego pomoc państwa jest potrzebna, jednak nie do końca taka, jak myślą politycy.