Często, gdy spojrzymy na pokolenie naszych rodziców, to w wieku 30 lat mieli już bardzo poukładane życie, dwójkę podrośniętych dzieci i dość sprecyzowane plany na przyszłość. Obecni trzydziestolatkowie wciąż mieszkają jak studenci i nie stać ich, żeby w ogóle nazywać się dorosłymi. Zagrożenie dla rodziny to nie lewactwo.
Obecnym trzydziestolatkom od małego mówiło się, że cały świat stoi przed nimi otworem. Czasy, w których przyszło nam żyć, z perspektywy historii XX wieku są najlepsze, jakie mogliśmy sobie w ogóle wymarzyć. Brak wojen, gospodarcza prosperita, rozwój technologiczny zapierający dech w piersiach i możliwości, o jakich naszym rodzicom się nigdy nie śniło. Tymczasem wielu z nas w mgnieniu oka zamieniłoby się na młodą dorosłość z naszymi rodzicami. Owszem, zawsze można powiedzieć „kiedyś to było”, ale niewielu z nas wyobrażało sobie, że wchodzenie w dorosłość będzie takie trudne, jak jest obecnie.
Oczywiście chodzi wyłącznie o dorosłość pojmowaną w sensie ekonomicznym, a nie emocjonalnym. Chociaż ciężko oprzeć się wrażeniu, że jedno z drugim jest mocno powiązane. Spójrzmy jednak na naszych rodziców, kiedy byli w okolicy swojej trzydziestki. Myślę, że większość z nich miała już dzieci w wieku przedszkolnym albo nawet wczesnoszkolnym. Mieszkanie albo kątem u teściów, a w wielu przypadkach zapewniane przez zakłady pracy. Mam na myśli te największe zakłady jak szkoły, kolej czy wojsko lub policję. Wielu z nich wykupiło je dosłownie za grosze za kilka lat. Plany zawodowe również mieli dość sprecyzowane. Pewnie niewielu z nich miało aspiracje do bycia CEO lub zakładania swojego start-upu. Perspektywy były raczej przyziemne, przynajmniej z naszego obecnego punktu widzenia. Niemniej jednak dawały poczucie bezpieczeństwa. Było skromnie, ale co do zasady, stabilnie. Porównajmy to z życiem obecnego trzydziestolatka.
Zagrożenie dla rodziny to nie lewactwo, a wolny rynek
Nie chodzi nawet o posiadanie mieszkania na własność, a w ogóle o samodzielne mieszkanie. Takie, które nie powoduje konieczności wydawania na nie prawie całego wynagrodzenia. Przeciętny koszt wynajęcia mieszkania w Warszawie to 3 tysiące złotych. Mowa oczywiście o normalnym mieszkaniu, a nie zabudowanym balkonie, który służy jako pokój do wynajęcia. Gniazdują więc po kilka osób w jednym mieszkaniu, bo tylko w ten sposób są w stanie zatrzymać jakiekolwiek pieniądze na inne potrzeby. Na przykład na jedzenie. Kto, zarabiając 3500 zł netto, byłby w stanie przeżyć miesiąc, wydając wcześniej 3000 zł na samo mieszkanie. Przypominam, że żyjemy w czasach, kiedy cena pietruszki 2019 przekracza 20 zł za kilogram.
Z drugiej strony dominująca obecnie narracja społeczna i polityczna sprowadza się w zasadzie do jednego słowa – rodzina. Odmieniana przez wszystkie przypadki. Z jednej strony nieustannie zagrożona, a z drugiej strony hołubiona na każdym kroku. To właśnie do rodzin skierowane są największe obietnice wyborcze partii rządzącej. Z tym że rodziny, które najbardziej potrzebują systemowego wsparcia, w ogóle go nie otrzymują. Pracują na podstawie umów o dzieło, co generuje brak zdolności kredytowej. W takim położeniu ekonomicznym i jednoczesnym braku perspektyw na zmiany ciężko starać się o dziecko. Szkoda, że ta perspektywa umyka w szerszej debacie i obecne pokolenie wciąż jest porównywane właśnie do swoich rodziców. Nieustannie wywołując presję.
Wychodzi więc na to, że zagrożeniem dla tradycyjnej rodziny nie jest wściekłe lewactwo, a wolny rynek. Wywindował koszty życia do takiego poziomu, że zakładanie rodziny zeszło na daleki plan.