Stany Zjednoczone postanowiły wprowadzić restrykcje w imporcie nowoczesnych chipów produkowanych w tym kraju. Tamtejsze władze podzieliły świat na trzy kategorie. Im niższa, tym więcej ograniczeń. Polska trafiła do tej drugiej. Nasz rząd domaga się wyjaśnień, dlaczego amerykańskie czipy miałyby płynąć do naszego kraju węższym strumieniem niż do takiej Belgii. Sprawa jest jednak prosta. Nie chodzi o politykę, chodzi o kolonialną mentalność Amerykanów i reszty świata zachodniego.
Amerykańskie czipy trafią bez restrykcji tylko do pełnoprawnych sojuszników Stanów Zjednoczonych
Administracja Joe Bidena na samym końcu kadencji podzieliła świat na trzy kategorie. Chodzi o amerykańskie czipy służące rozwojowi technologii AI i restrykcje w ich imporcie do pozostałych państw mające obowiązywać od 2027 roku. Są trzy: najlepsza dla prawdziwych sojuszników Stanów Zjednoczonych, najgorsza dla Rosji, Chin, Iranu i innych krajów jawnie wrogich.
Polska trafiła do tej drugiej, w której znajdziemy także tę część Europy, która leży pomiędzy Rosją a Niemcami. Należą do niej także przeróżne afrykańskie dyktatury, Indie, Pakistan, niemalże cała Ameryka Południowa oraz – z jakiegoś powodu – Portugalia. Pewnym zaskoczeniem jest także Izrael.
Co się takiego stało, że samozwańczy najwierniejszy sojusznik Stanów Zjednoczonych w Europie został tak obcesowo potraktowany przez gwaranta swojego bezpieczeństwa? Na to pytanie odpowiedź próbuje znaleźć nasza dyplomacja. Nasza ambasada w USA poprosiła ustępującą administrację o wyjaśnienia. Wiceminister cyfryzacji Dariusz Standerski ostrzega, że restrykcje mogą stanowić poważne zagrożenie dla polskiej gospodarki.
O ile w tym i przyszłym roku ten tzw. limit ustanowiony przez amerykańską administrację nie spowoduje wstrzymania sztucznej inteligencji w Polsce, to w długim terminie stanowi to problem arbitralności decyzji podejmowanej przez administrację amerykańską w oderwaniu od wszystkich zasad handlu.
Warto odnotować, że zaniepokojenie najnowszym posunięciem Stanów Zjednoczonych wyraziła także Komisja Europejska. Jej przedstawiciele również podzielili się z Waszyngtonem swoimi zastrzeżeniami. Czy coś konstruktywnego z tego wyniknie? Nie bez powodu komunikaty płynące z Brukseli eksponują chęć współpracy z kolejną administracją. Inauguracja Donalda Trumpa odbędzie się już 20 stycznia. Jego urzędnicy wcale nie muszą chcieć trzymać się ram wytyczonych przez poprzedników. Nie mają w końcu nic wspólnego z tym podziałem.
Przestańmy się łudzić, że Polska jest dla USA państwem szczególnie istotnym
Dopóki nasza ambasada nie otrzyma jakiejś informacji zwrotnej, dopóty nie będziemy wiedzieli, dlaczego amerykańskie czipy w Polsce miałyby stanowić większe zagrożenie dla interesów strategicznych USA niż w Belgii. Ewentualną odpowiedź również należałoby przefiltrować przez specyfikę języka dyplomacji. Cóż więc mogło Amerykanom naprawdę chodzić po głowie? Czy to jakieś sankcje albo sprytne rozgrywanie własnych interesów kosztem Europejczyków? Wyjaśnienie restrykcji może być dużo bardziej prozaiczne.
Łatwo sobie wyobrazić sytuację, że urzędnicy przygotowujący listę obrali sobie jakiś konkretny kraj za punkt odniesienia i konstruowali ją dookoła niego. Może to być wspomniany wyżej Izrael, który administracja Joe Bidena mogła chcieć ukarać z opłakane skutki konfliktu w Gazie, ale równocześnie nie mogła tego zrobić otwarcie. Może też być tak, że urzędnik po prostu skupił się na ostatnim państwie w Europie, które Amerykanie uważają za jakkolwiek istotne. Następnym krokiem będzie posiłkowanie się listą poszczególnych krajów według wskaźnika PKB na mieszkańca.
Łatwo dostrzeżemy, że Polska, Portugalia i Izrael są na niej dość blisko. Zauważalnie wyżej znajdziemy jednak Hiszpanię, Włochy czy przywołaną wyżej Belgię. Ta hipoteza ma jednak słaby punkt w postaci bogatej Szwajcarii, która również trafiła do grupy drugiej. Być może więc rzeczywiście w grę wchodzi jakaś bardziej przemyślana strategia.
Nie zmienia to jednak faktu, że akurat Polska nie została uznana przez Stany Zjednoczone za kraj dostatecznie godny zaufania i będący rzeczywiście bliskim sojusznikiem. Nie zmienią tego ani publiczne deklaracje, ani nawet hurtowe zakupy broni czy elektrowni jądrowych za oceanem. Naszym politykom stawiającym USA na piedestale z pewnością musi być teraz głupio.
Trudno byłoby się spodziewać, żeby mogło być inaczej. Pomimo rozwijającej się gospodarki Polska długo jeszcze nie będzie równorzędnym partnerem dla państw zachodnich. Dotyczy to nawet tych, które zdążyliśmy prześcignąć pod względem nominalnego PKB. Nie bez powodu reszta Europy długie dekady ignorowała ostrzeżenia państw naszego regionu o odrodzeniu się agresywnego rosyjskiego imperializmu. Amerykanie zaś nie przejmują się Europą za bardzo. Od czasów Barracka Obamy USA myśli głównie o Pacyfiku. My Europejczycy musimy się w tej sytuacji trzymać razem.
Jest jednak pewna nadzieja. Być może administracja Donalda Trumpa zmieni decyzje poprzedników tylko po to, by móc wbić im szpileczkę. Taki przejaw politycznego pragmatyzmu będzie nam musiał wystarczyć.