Egzaminy na prawo jazdy wyjątkowo trudno w Polsce zdać, ale też w gruncie rzeczy niewiele dają
Od wielu lat w kształceniu kierowców panuje zasada, że im trudniejszy egzamin, tym lepsi kierowcy będą się poruszać po polskich drogach. Na pierwszy rzut oka ma to całkiem sporo sensu. W końcu żeby zdać, trzeba najpierw posiąść wiedzę o przepisach i funkcjonowaniu w ruchu drogowym, a także zdobyć dostatecznie dużo umiejętności praktycznych. Swego czasu teorię zaliczaliśmy w formie testu jednokrotnego wyboru, teraz musimy zaznaczyć wszystkie prawidłowe odpowiedzi. Baza pytań została drastycznie rozbudowana. Czeka nas wdrożenie testu percepcji ryzyka na życzenie Unii Europejskiej. Do tego ostatnie zmiany przyniosły nam jeszcze trudniejszy praktyczny egzamin na prawo jazdy.
W rezultacie średnia zdawalność egzaminu praktycznego kategorii B wynosi w Polsce ok. 41 proc. Niektóre szacunki sugerują wręcz, że za pierwszym razem zdaje jedynie 30 proc. chętnych. Ktoś złośliwy mógłby w tym momencie zwrócić uwagę, że WORD-y zarabiają na egzaminach poprawkowych, więc egzaminatorzy mają dość konkretną motywację, by oblewać. Dla porównania: w Niemczech prawo jazdy zdobywa ok. 60-70 proc. Spadająca z roku na rok zdawalność stała się tam problemem wartym nagłośnienia oraz znalezienia jakiegoś rozwiązania. W Holandii i Wielkiej Brytanii egzamin praktyczny zdaje ok. 50 proc. osób, które do niego przystępują. Większym problemem bywa ten teoretyczny. W Czechach z kolei zdawalność sięga nawet 90 proc.
Można śmiało postawić tezę, że prawo jazdy w Polsce jest stosunkowo trudno zdobyć. Czy rzeczywiście przekłada się to na poprawę bezpieczeństwa na drogach? Śmiem wątpić. Zachowania na egzaminie wcale nie muszą mieć przełożenie na zachowania kierowcy, który już zdobył uprawnienia. Nie zrozumcie mnie źle: nauka jazdy zakończona wymagającym egzaminem rzeczywiście zwiększa świadomość co do zagrożeń na drodze oraz zasad funkcjonowania ruchu drogowego. Problem w tym, że nauczanie w naszym kraju cały czas opiera się na zasadzie "zakuj, zdaj, zapomnij". Kierowca, który ma już prawo jazdy, może przestać się przejmować zasadami, z których przestrzegania był rygorystycznie rozliczany w trakcie egzaminu. Od tego momentu grożą mu co najwyżej niewysokie mandaty albo punkty karne.
Sprawdź polecane oferty
RRSO 21,36%
W ten sposób odsiejemy osoby, które autentycznie nie potrafią jeździć, albo się skutecznie uczyć. Nie likwidujemy jednak kierowców szczególnie niebezpiecznych dla otoczenia. Mam na myśli ryzykantów oraz drogowych frustratów.
Obowiązkowe testy psychologiczne dla kierowców pomogłyby ograniczyć liczbę frustratów i ryzykantów na drogach
Są osoby, dla których drogowa brawura jest wręcz sensem życia. "Jeżdżę szybko, ale bezpiecznie" – ten slogan stanowi ich znak rozpoznawczy. Mają skłonność do ryzykownych zachowań. Przekraczają prędkość czasem poza granicę absurdu. Siadają za kierownicę na podwójnym gazie. Lekceważą mniej istotne nakazy oraz zakazy. Ignorują nawet nałożone na nich zakazy kierowania pojazdami, bo przecież i tak niewiele z nich w Polsce wynika.
Frustraci drogowi wychodzą z kolei z założenia, że ich komfort jazdy stanowi najważniejszą rzecz we wszechświecie. Biada temu, kto w jakiś sposób go naruszy. W najlepszym wypadku czekają go wyzwiska, obelżywe gesty albo intensywne trąbienie. Zdarzają się jednak osobnicy gotowi rzucić się na kierowcę, który im jakoś podpadnie, z pięściami. Są tacy, którzy "testują" rowerzystów i kierujących innymi samochodami hamując im tuż przed maską.
Taka osoba może zdać egzamin, jak każdy inny kierowca. Otrzyma prawo jazdy, choć absolutnie nie powinna siadać za kierownicę. Mogłyby pomóc w ograniczeniu tych zjawisk obowiązkowe testy psychologiczne dla kierowców. Musiałyby być ukierunkowane właśnie na "drogową wściekłość" i skłonność do zbędnej brawury. Ich oblanie powinno być równoznaczne zamknięciu drogi do zdobycia uprawnień do kierowania pojazdami przynajmniej przez jakiś czas.
Ktoś mógłby teraz stwierdzić, że chcę odebrać kierowcom wolność, a tak w ogóle to testy psychologiczne dla kierowców to coś nie do pomyślenia. Tak się jednak składa, że już teraz taki obowiązek występuje w Polsce. Po prostu dotyczy kierowców zawodowych. Wynika wprost z art. 39k ustawy o transporcie drogowym.
1. Kierowca wykonujący przewóz drogowy podlega badaniom psychologicznym przeprowadzanym w celu stwierdzenia istnienia lub braku przeciwwskazań psychologicznych do wykonywania pracy na stanowisku kierowcy.
2. Badania psychologiczne, o których mowa w ust. 1, są wykonywane, z zastrzeżeniem ust. 3 i 4, w zakresie i na zasadach określonych dla kierowców w rozdziale 13 ustawy z dnia 5 stycznia 2011 r. o kierujących pojazdami.
3. Badania psychologiczne, o których mowa w ust. 1, są przeprowadzane:
1) do czasu ukończenia przez kierowcę 60 lat - co 5 lat;
2) po ukończeniu przez kierowcę 60. roku życia - co 30 miesięcy.
4. (uchylony).
Zgodnie ze wspomnianym rozdziale 13 ustawy o kierujących pojazdami, obowiązek nie obejmuje osób starających się o uzyskanie prawa jazdy najpopularniejszej kategorii B. Skoro testy psychologiczne dla kierowców zawodowych są na tyle niezbędne, że stały się ustawowym obowiązkiem, to przysłużą się także kierowcom niezawodowym. W końcu nie ma większej różnicy, czy mamy do czynienia z taksówką, czy identycznym zupełnie prywatnym autem.
Byłaby to oczywiście spora niedogodność dla zdających, a nawet dla samego systemu egzaminowania kierowców. Równocześnie jednak ograniczylibyśmy liczbę najgroźniejszych osobników stwarzających zagrożenie na polskich drogach. Być może więc warto pokusić się o odrobinę radykalizmu.