Był kiedyś taki odcinek serialu „Black Mirror”, w którym o pozycji społecznej decyduje liczba lajków na serwisach społecznościowych. Dzisiaj podobna fabuła rozgrywa się w rzeczywistości. Media społecznościowe zaczęły decydować o polityce. W efekcie kraj, który był jeszcze niedawno imperium, stał się pośmiewiskiem świata. A będzie jeszcze gorzej.
W latach 90. było takie modne słówko – nazywało się populizm. Mianem „populistycznych polityków” określało się tych, którzy mówili wyborcom dokładnie to, co chcieli usłyszeć. Populiści, jak sama nazwa wskazuje, mówili często głupoty, by zyskać popularność, a co za tym idzie – dobre wyniki wyborcze. Ale nie zawsze tak było. Często po prostu nie wiedzieli, jak działa polityka. Że to jednak skomplikowana gra interesów, że pieniądze nie leżą na ulicy i nic nie jest tam czarno-białe.
W latach 90. za falę populizmu obwiniano media tabloidowe. Bo te jechały na ludzkich emocjach, mówiły, że świat jest prosty – i że wszystkim się coś należy. Tabloidy spłaszczyły na pewno debatę publiczną, ale jej nie zabiły. Na to musieliśmy czekać aż do drugiej dekady XXI wieku.
Brexit. Argumenty się nie liczą. Są tylko lajki i „zaorania”
Każdy, kto obserwował brytyjską kampanię dotyczącą brexitu, mógł zaobserwować jedno: argumenty w ogóle się nam nie liczyły, a przynajmniej trzeźwe argumenty. Zwolennicy wyjścia mówili o „odzyskaniu niepodległości”, końcu masowej imigracji do UK, a o przeciwnikach brexitu mówili, że reprezentują „project fear”. Czyli, że chcą sterroryzować innych poczuciem strachu. Na dodatek mówili, że pieniądze zaoszczędzone z wpłat na Unię można łatwo przeznaczyć na służbę zdrowia.
Wszystkie te argumenty można by zbić w kilka minut. Imigranci nie pojawili się w UK wraz z Unią, to raczej scheda po dawnym imperium. „Niepodległości” nikt nigdy Brytyjczykom nie zabierał. A po głosowaniu, okazało się szybko, że żadnych dodatkowych środków na służbę zdrowia nie będzie.
Ale to były chwytliwe hasełka z social media, więc nieźle się sprzedały. A poważne wątki w kampanii brexitowej właściwie się nie pojawiły. Weźmy kwestię irlandzkiej granicy. Temat nudny, skomplikowany, ale to ostatecznie przez niego May nie mogła przepchnąć swojej wersji brexitowej ustawy przez parlament. Albo skomplikowane kwestie gospodarcze. Te się sprzedawały słabo w kampanii, ale dzisiaj okazuje się, że firmy uciekają z UK przez brexit. Nawet szef koncernu Dyson, wielki zwolennik brexitu, po głosowaniu ogłosił, że przenosi swoją firmę do… Singapuru.
Brexit. Jak decydujecie o swoim życiu, odstawcie social media
Nawet jak kwestie irlandzkie czy biznesowe pojawiły się w socialmediowych dyskusjach przy brexitowej kampanii, to szybko ucichały. Bo wiadomo, jak działają algorytmy Facebooka czy innych serwisów – widzimy to, co ma najwięcej lajków. Docierają do nas posty stron, które najczęściej lubimy. A to oznacza, że Facebook i inne serwisy po prostu zamykają nas w gettcie naszych poglądów. Niekoniecznie słusznych.
Wniosek z brexitowej tragifarsy jest więc jeden – jak decydujemy o czymś naprawdę ważnym, odstawmy na chwilę socialmediowe nawalanki. Poczytajmy, skupmy się na argumentach, weźmy kalkulator i policzmy, czy politycy aby na pewno dobrze wszystko wyliczyli (a zazwyczaj nie wyliczyli nic w ogóle).
O Wielkiej Brytanii mówiło się kiedyś, że to imperium, nad którym nigdy nie zachodzi słońce. Dziś nad Londynem widzimy tylko czarne chmury. Brexitowcy nieźle „zaorali” swoich przeciwników podczas kampanii referendalnej w 2016 r., to fakt. Pytanie, czy przy okazji nie „zaorali” swojego kraju.